poniedziałek, 23 stycznia 2017

Cebula w lesie i coming out.

Sądziłam naiwnie, że o psach w lesie napisano już wszystko. Są dwa obozy, jedni puszczają, bo "piesek się musi wybiegać", mając w dupie całą resztę przyrody ożywionej, inni nie puszczają - czy to z powodu obowiązującego prawa, czy z powodu obecności zwierzyny i poszanowania dla ostoi tejże, czy z powodu problemów ze 100% przywołaniem psa, czy z powodu strachu przed panami w kapeluszach...  


Nie sądziłam, że temat wciąż wzbudza tyle kontrowersji. A już totalnie mnie rozwaliła ostatnia dyskusja na fanpejdżu Psa w Warszawie, pod postem Zosi o możliwych niebezpieczeństwach dla psa puszczonego w lesie luzem. Cudne argumenty tam padają, doprawdy, polecam lekturę. 

Ciekawi mnie zawsze jednak kwestia tego, jak ci "luzacy" pojmują cały problem tego, że pies im spieprza w siną dal i w zasadzie pojawia się (lub nie) w jakimś dłuższym odstępie czasowym, jeśli akurat mu się uda... Przepisy? Pff. Nękanie dzikiej zwierzyny w jej miejscu bytowania? Oj tam, oj tam. Totalny, makabryczny brak kontroli nad własnym zwierzęciem? Nie. 

Liczy się to, że księżna lub hrabia musi krzyczeć na pieska i gardełko potem boli! 



Wyjaśnię - spokój spacerów zapewnia NIE linka, NIE przywołanie, nawet NIE barbarzyńskie metody typu obroża elektryczna*... Spokój spacerów zapewnia... lokalizator! :D 



Zabawnym wydaje się być fakt, że ludzie są skłonni wyłożyć ładny hajs na lokalizator GPS dla pieska, który "się gubi", a nie są w stanie wyłożyć kasy na trenera. Nie chcą poświęcić czasu i wziąć się do roboty, żeby psa raz na zawsze tego przywołania nauczyć. W taki sposób, że choćby skały srały, na przywołanie się biegnie do przewodnika ile fabryka dała. Ale zaraz, zaraz, puszczanie psa w lesie to NATURA, a przecież całe życie NA SZNURKU chodzić nie może, a w zasadzie przecież jak pogoni sarenkę czy liska raz czy dwa, czy pięćdziesiąt osiem razy, to przecież nic się nie stanie... no chyba, że się akurat stanie i NATURALNIE taka przykładowo loszka zrobi psu z dupy jesień średniowiecza. Pewnie wtedy państwo naturalni, naturalnie po prostu łkają, gdy psa trzeba zawieźć do lecznicy i uśpić, bo mu flaki wystają z każdej możliwej dziury... 

Swoją drogą, chyba zazdroszczę ludziom, których piesek "się wybiega" i szlus. Moim muszę dołożyć końską dawkę ćwiczeń umysłowych, żeby osiągnąć stan jako takiej homeostazy.

Moi mili, nie to, żebym była świętsza od papieża. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, któremu się nie zdarzyło psa zgubić, stracić z oczu choćby na chwilę! Ano, mnie się zdarzyło, ba, nawet kilka razy na każdą psią głowę. Z bardziej spektakularnych wojaży... Zu zniknęła świeżo po adopcji na jakieś pół godzinki, bo sarenki - w tym samym miejscu jakiś czas później, ponownie udało jej się wyrwać, bo... zablokował i odpiął mi się karabińczyk linki 10metrowej! Raz Raven była na gigancie dwie godziny (!!!) - wróciła sama do domu, nieświadoma ile przez ten czas posiwiało mi włosów na głowie. Raz w szaleńczym pędzie za zającem prawie wybiegła na ulicę. Nie zliczę jej szybkich wypadów na pięć minut, bo piesek, kotek, wiewiórka, ptaszek...   

*Ale ze względu na to, że jestem control freakiem, odrobiłam lekcje. Bardzo sumiennie. Poprzez kije i marchewki wytłumaczyłam pieskom, że nie mają prawa gonić innych zwierząt, choćby im te zwierzęta wyskakiwały sprzed nosa i tańczyły makarenę. Z Zu poszło szybko - ogólny trening posłuszeństwa, parę razy teatrzyk na widok saren, zajęcy... Gorzej z młodą. Biorąc psa o takich popędach wiedziałam, że lekko nie będzie. Tego samego dnia, gdy stary, sprytny zając cudem umknął z paszczy czarnego smoka, zamówiłam z płaczem obrożę elektryczną, uznając, że koniec balu - to nie jest pies, który się nadaje do zapięcia na linkę forever, nie mogę jej odebrać możliwości swobodnego poruszania się w terenie typu łąki, pola, bo ona urodziła się, żeby biegać i musi czasem spuścić parę. Po prostu. 

Obsmarowana zostałam na wszystkie strony świata, usłyszałam i przeczytałam na swój temat tyle przykrych, gorzkich słów, ile do tej pory nie widziałam... Przełknęłam gorzką pigułę. Wypróbowałam OE na sobie (tak, tak...). Przeprowadziłam pełny trening zniechęcania pieska do samotnych wojaży, odwrażliwiania na bodźce wzrokowe i wygaszania pogoni, respektowania zakazu. 

fot. Psiałagan

I... co? Pełen sukces! Wilk syty i owca cała, pies może biegać, ja wiem, że w razie czego w trudnych warunkach mam kontrolę. Nie, nie używam prądu na dzień dzisiejszy. Nie, pies nie nosi OE 24/7. Nie ma traumy. Nie musiałam go smażyć, żeby dostrzegł grożący palec boży podczas prób podjęcia pogoni, nie fikał kozła wyjąc potępieńczo z bólu. Zrobiłam natomiast wszystko, żeby mój pies mógł być szczęśliwy. I nie żałuję. A w zasadzie - żałuję. Że nie zdecydowałam się na to wcześniej. A teraz...



W zasadzie jak dla mnie, cała sprawa ze spuszczaniem psa ze smyczy gdziekolwiek we wszechświecie jest prosta jak budowa cepa - jeśli pies ma przywołanie, to nie ma problemu. Osobiście nie puszczam psów w lasach luzem, dla zasady. Jeśli pies przywołania nie ma - to nie puszczamy go luzem ani w lesie, ani na łąkach, ani nigdzie. A już na pewno nie prowokujemy sytuacji, za którą nominuję pana autora wypowiedzi do otrzymania odznaczenia Virtuti Cebulari roku 2017, Orderu Bambi i szlocham, że musiałam wyciąć jego dane osobowe i profilówkę, bo zaiste, tak złoty cytat nie powinien być anonimowy.


To jest właśnie ta sytuacja, w której walę głową w biurko, znaczy waliłabym, gdybym miała biurko. Bitch, please. 


Do miłego! 

11 komentarzy:

  1. Mam takie samo zdanie jak Ty. Jak wiem, że nie odwołam w 100% psa na polu to go nie puszczam luzem, bo nie kuszę losu. Ale bladego pojęcia nie mam, dlaczego ludzie tak się oburzają, że psa w lesie puszczać nie wolno. Przecież psu się krzywda nie dzieje jak pójdzie na smyczy, a to my tam jesteśmy gośćmi. A już dla mnie totalnie jest teoria z kosmosu, że piesek sobie może pogonić sarenkę, przecież krzywdy nie zrobi. No, ale jak pieskowi krzywda się stanie to potem płacz i lament i jaki to świat jest zły. Choć myśliwi to mnie obecnie bardzo przerażają.

    Ja sobie napykałam biedy z Gandziochem. Bo o ile było na początku: łoooo sarenka! to ja go chciałam potulnego psiaka zrobić i wyszła z tego frustracja stulecia i piszczenie, jojczenie, wyrywanie się itp. bo sarenkę widzi. I tu beż stosownej korekty to sobie jeszcze bardziej mogłam pogłębić problem.
    I lepsze zastosowanie korekty niż notoryczne znikanie z oczu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas było zero kontaktu z pacjentem podczas takiej fiksy na zwierzynę. Musiałabym konkretnie ją sprać, żeby raczyła mnie zauważyć, a wiadomo, że tego robić nie będę. Wybrałam zatem mniejsze zło i możliwość korekty idealnie dobranej pod względem czasu i siły. Myślę, że z niektórymi psami się nie da inaczej i nie ma się co oszukiwać.

      Usuń
    2. Hihihi ja już do tego dojrzałam, że ten typ tak ma, że bardzo kocha zwierzątka... Jako, że OE nie mam, ratowałam się kolcami,bo innego wyjścia nie miałam. U nas też zero kontaktu było, bo jakaś tam biała dupka w dużej odległości nam śmignęła. Trząsł się, wyrywał, darł się. Potrafił nakręcać się na usypane kupki ziemi.
      Ale jest lepiej, bo widząc sarnę JUŻ nie traci rozumu, tylko wybiera pracę ze mną, za pyszne jedzenie. Choć nie zaufam mu na tyle, aby sobie tam wesoło i beztrosko biegał, nie bez dodatkowego zabezpieczenia.

      Usuń
  2. To jest ten kawałek człowieczeństwa, który nieustannie mnie zadziwia. Pies musi, bo się udusi. Ale nie musi właściciel, broń Boże, co to, to nie, daj spokój, tyle pracy, kto to widział, to tylko pies i sratatata. Nie ogarniam. Nie czytam juz nawet, bo mi witki opadają i tracę zdolność do formułowania argumentów, gdyż na klawiaturę ciśnie mi się tylko "jesteś debilem, nie rozmnażaj się" I nie, nie o to chodzi, że moje psy są idealne. Ale staram się jak mogę brać za nie odpowiedzialność, a nie zasłaniam się tym, że pies to pies, sama natura. Dla młodej samą naturą byłoby, drogi przechodniu, zaaportować mi twoje jaja. Sama natura. Mam pozwolić?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zu naturalnie chętnie by sobie czasem zjadła jakieś dziecko. Zwłaszcza takie, które ją osacza :P

      Usuń
  3. Cóż chyba muszę rzucić kamieniem pierwsza. Psa nigdy mi się jeszcze tfu, tfu nie udało zgubić. Raz mi smycz się przypadkiem odpięła, ale cały czas młodego miałam na oku. No i raz się smycz przerwała ale to szybka reakcja i pies od razu był przy mnie.

    Z reguły nie kuszę losu i swojej własnej psychiki, i nie puszczam psa w lesie. Nie czuję takiej potrzeby. W lesie spacerujemy tylko i wyłącznie na smyczy i szelkach. Dla mnie to jest wygoda i dla psa też jest dobrze. W zasadzie to nawet nigdy nie był luzem spuszczony w lesie. Pies ma się z tym dobrze i nie widzę by nad tym mocno ubolewał. Po prostu wiem, że w danej sytuacji nie przyjdzie na zawołanie i po co mam kusić los? Zresztą las nie jest naszym naturalnym środowiskiem. Mieszkam w takim rejonie, że dziki, sarny, lisy i jelenie to norma. Nie spuszczę i tyle. Podziwiam (psychicznie) ludzi, którzy w lesie spuszczają psy, a wiedzą że nie mają nad nim 100% kontroli. A już całkiem realistycznie twierdzę, że są 100% debilami. Tak szczerze powiedziawszy to nie wiem czy gdybym miała psa z przywoływaniem perfekcyjnym na tip - top to pozwalałabym mu hasać po tych wszystkich leśnych zaroślach między drzewami. Chyba bym wolała by się szwędał po ścieżce blisko mnie.
    Pozdrawiamy, Wiktoria&Fado | Biscuit Life

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gratulacje :)

      Moje mają 100% przywołania (młoda ze względu na swoje problemy musi mieć, a Zu też ma, tylko czasem się zawiesi nad jakąś kupą czy inną puszką po pasztecie), a mimo to mają pozwolenie tylko na chodzenie po ścieżce w naszym zdeptanym na wszystkie strony lasku. Nie wyobrażam sobie, żeby biegały między drzewami, w zaroślach i znikały mi z oczu a ja bym sobie w tym czasie... no nie wiem, nuciła piosenki i ogólnie czilowała, a dla wielu ludzi to jest normalne, o zgrozo. W każdym innym lesie psy są na smyczach, zwykle w szelkach, czasem na pasie trekkingowym, bo uważam dokładnie ta samo jak Ty - po co kusić los?

      Usuń
  4. A ja się o tą OE zapytam ;) Jak Raven na nią zareagowała przy pierwszej korekcie i ile czasu pracowaliście z obrożą? My też borykamy się z instynktem łowieckim, niedawno zdecydowaliśmy się na elektrykę, ale efekt był dość... niespodziewany... Otóż wykorzystaliśmy ją do tej pory tylko raz, bo impuls (dodam że naprawdę lekki) wywołał u Młodego taką agresję, jakiej u niego jeszcze w życiu swoim nie widziałam, a w finale pies nie dawał się złapać przez pół godziny (chociaż pogoń za sarenką została przerwana, fakt). Od tamtej pory zbieram doświadczenia u każdej osoby, która OE używała, bo nasza trenerka trochę przy całej sytuacji zdębiała, stwierdzając że ona jeszcze z taką reakcją nie miała do czynienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. OJEZUSMARIA, BIJĄ!!! I wtedy wkroczyłam ja, wołając i wzmacniając pieska deszczem parówek i super ekstra emocjami za powrót. Tak naprawdę kilka powtórzeń na wysokich impulsach (plus ZAWSZE impreza na całego, parówy, bailando, wskakiwanie matce na łeb za przyzwoleniem i takie tam) wystarczyło, żeby obrzydzić pogonie. Nawet jak ją próbowałam podpuścić czasem, żeby sprawdzić, to patrzyła na mnie zbaraniała - oszalałaś, matko? Żeby mnie piorun trzasnął?

      Czasem jak ma dzień świra to jej trzeba "przypomnieć" co nieco na niskich impulsach, ale to kwestia takiej siły jakbym ją szczypnęła w dupsko (sprawdzone).

      To ciekawa reakcja, powiem Ci. Ja się zastanawiałam, czy może najpierw nie spróbować z długą linką (poleca się ją przy psach, co do których nie jesteśmy pewni, jak zareagują na korektę OE). Jaki to pies? Ja znałam maliniaka, który na korekty (innego typu) reagował furią, a ogólnie był wychowywany zupełnie pacyfistycznie i w sumie pozytywnie, bo sam był bardzo zrównoważonym, ugodowym psem.

      Usuń
    2. Wilczak czechosłowacki. I powiem ci szczerze, że jak zobaczyłysmy z trenerką że ten delikatny wydawałoby się impuls uwolnił calutką furię piekieł to stałyśmy przez dobrą chwilę kompletnie zbaraniałe. Młody nawet nie warczał tylko ryczał, nie chciałam nawet próbować do niego podejść. On chyba doskonale wiedział, że to ta obroża go strzeliła, bo agresja była jakby ukierunkowana na nią, starał się ją przegryźć. Z linką już próbowaliśmy, bujałam się z nią prawie rok - jak był na lince to wszystko OK, jak się ją odpina to jakby całej pracy nie było. Nie wiem, czy podejmować kolejną próbę z OE, czy po prostu pogodzić się z tym, że psa nigdy luzem nie puszczę.

      Usuń
    3. Kurde. CSV to jednak są specyficzne. Źle się wyraziłam, miałam na myśli linkę podczas prób z OE - w sensie, że potem nie musisz psa ganiać po mieście, jak coś pójdzie nie tak...

      Może zmiana trenera i próba z OE na innych warunkach? Może poszukać kogoś, kto zęby zjadł na wilczakach i ich szkoleniu? Do głowy przychodzi mi odezwanie się do Darii Wrona z Tarnowa - ona ma csv i ON, zdaje się, że niezłą szkołę dała jej suka wilczaka i dziewczyna naprawdę musiała się napocić, żeby tego psa wyprowadzić na ludzi.

      Jeśli nie... Są psy, które całe życie muszą być na uwięzi (smycz, linka) i właściciele sobie z tym radzą, idąc na przykład w aktywność zaprzęgową, trekkingi i te sprawy, do tego dokładając aktywność dla mózgu (obedience, tropienie, sztuczki, co tam pies lubi).

      Usuń