wtorek, 5 listopada 2013

Obrona zasobów, czyli ratunku, mój pies na mnie warczy!

Niezawodne mądrości z Internetów znowu mnie natchnęły. Ale popatrzcie sami… Pisownia oryginalna.

"to za każdym razem ma dostać w pysk ! ona warknie dostaje warknie dostaje i tak w kółko aż nie pojmie ze warczenie jest złe ...."

„pies jak coś źle zrobi musi dostać ( wiadomo nie wolno psa katować chodzi o tzw plaskacza ) wtedy wie gdzie jego miejsce , inaczej zdominuje Cie i juz bedzie bardzo trudno zmienic w jego psychice ze to Ty rządzisz”.

Warczenie to jeden z elementów psiej mowy. Psy warczą w różnych sytuacjach, czasem warczą w zabawie, czasem warczą, gdy nie są pewne, co zrobić, czasem, gdy się boją, czasem, gdy grożą, słowem – jest to istotny element komunikacji. I teraz, jak gdyby nigdy nic, mamy psu wbić do głowy, że warczeć nie wypada, bo TO ZŁE. Szkoda tylko, że pies ludzkiej moralności nie łapie ni w ząb.


Noga z indyka, omnomnom.

Przyznam, że sama zaliczyłam poważną wpadkę, jeśli chodzi o warczenie przy zasobach. Gdy Zu dostała po raz pierwszy w swoim życiu pyszną, pachnącą, surową wołową kostkę, obrośniętą szczodrze mięsem, postanowiła jej bronić do ostatniej kropli krwi. Co ciekawe, miała chyba rozdarcie wewnętrzne, gdyż seriami najpierw szczerzyła zęby z wrzaskiem, a sekundę później piszczała z położonymi uszami, oblizując się szybko i machając ogonkiem. W każdym razie ja się zagotowałam, że JAK TO?! MÓJ PIES NA MNIE WARCZY?! A TO SUKA NIEWDZIĘCZNA! I szczerze mówiąc miałam ochotę ją trzasnąć w łeb, kość zabrać i zakończyć tę kłopotliwą sytuację. Szczęśliwie jednak spłynęła na mnie refleksja – ja tę kość jestem w stanie jej zabrać tak czy siak, ale przecież nie mieszkam sama, a pies broniący zasobów to nic fajnego. Zgłębiłam więc nieco temat.

Generalnie pies może bronić różnych rzeczy – pokarmu, zabawek, przedmiotów, mebli, miejsc – zasady postępowania są nieco podobne, więc skupię się na opisie naszej strategii przy wygaszaniu obrony jedzenia.

1. Zabawa w „Moje – Twoje”. Pies dostaje coś średnio atrakcyjnego – suszony gryzak, „łysą” kość, suche jedzenie, a my trzymamy w ręku coś super ekstra – kawałeczki gotowanego mięska, podroby, jakieś syfiaste śmierdzące smaczki itd. To, co mamy jest nasze, a to, co ma pies jest psa. Pies zaczynał jeść swój gryzak, łypiąc od czasu do czasu na to, co miałam ja. Kiedy porzucała swój gryzak i interesowała się moim żarciem, zabierałam jej to i blokowałam dostęp, więc wracała do swojej zdobyczy. Podrzucałam jej wtedy pod nos małe kęski mojego super ekstra pro żarcia. Pies zaczął traktować moją bliską obecność przy jedzeniu jako coś neutralnego, a z czasem pozytywnego. Jednocześnie nie mógł sam decydować o tym, że sobie weźmie coś lepszego niż ma, bo to przecież MOJE a nie jej ;)

2. NILIF (nothing in life is free) i spalanie miski – to pomaga przy większości psich problemów ze zrozumieniem zasad dobrego wychowania, z emocjami i różnymi innymi kłopotami, a jeśli chodzi o samo jedzenie – uczy pieska dodatkowo tego, że jedzonko nie spada z nieba ani nie wyrasta z miski, tylko pochodzi od człowieka. Oprócz oczywistych oczywistości typu „pańcia jest taka super” mamy więc jeszcze aspekt „dostaję jedzenie jak jestem grzeczna” i „jak się fika to się dostaje całe gówno, a nie coś dobrego”.

3. Trzymanie obgryzanej rzeczy. Klasyka, możnaby rzec, a często niedoceniana. Wybieramy coś dużego, co pies może sobie ogryzać z jednej strony podczas gdy my dzierżymy w dłoni drugi koniec „zdobyczy”. Na początku pies może reagować nieco nerwowo, ale koniec końców efekt tegoż mamy obecnie taki, że moja łajza czasem patrzy na mnie z miną „weź mnie to przytrzymaj, matka, co?”.

4. Dorzucanie do psiej miski. Sporo ludzi uważa, że pies powinien im dawać prawo do podejścia i pogrzebania w misce albo wręcz upozorowanego zjedzenia paru kąsków. Moje pytanie brzmi: PO CO? Żeby pokazać, że jesteśmy fajni? Że jesteśmy pakliderem, alfą, czy coś? Że mamy władzę? Owszem, część psów nie będzie mieć z tym większego problemu, ale część a i owszem – na początku jest dość subtelnie: pies sztywnieje, obraca się, oblizuje, patrzy uważnie na rękę, by któregoś dnia burknąć czy kłapnąć zębami. Jedna z zasad, wpajana nam w domu od małego gnoja, brzmiała: nie przeszkadzaj jedzącemu psu, pies ma prawo zjeść w spokoju. Skoro zgraja dzieciaków mogła to prawo uszanować to nie rozumiem, dlaczego dorośli ludzie mieszczący się w normie rozwojowej mają z tym taki problem. Czy Szanowni Czytelnicy lubią, jak ktoś im grzebie w talerzu, a nie daj borze coś wyżera? Ano właśnie. Dlatego lepiej, korzystniej, logiczniej podejść do jedzącego psa i wrzucić mu parę chrupków czy skrawków mięska do miski czy obok. Pies na początku może być nieco zdezorientowany, ale szybko załapie co się święci i sam będzie się odsuwał, czekając na swoją porcję dokładki. A skoro o dokładce mowa…

5. Nauka przynoszenia opróżnionej miski. Wymaga nieco wysiłku, ale można osiągnąć bardzo fajny efekt – czy to poprzez kształtowanie czy wyłapywanie, czy w ogóle w jakiś inny sposób – kluczowe jest nagradzanie każdego odstąpienia od miski i podsuwania jej w naszym kierunku. Na dzień dzisiejszy Zu przybiega w podskokach z metalową michą w zębach i wciska mi ją do rąk, bo wie, że ZAWSZE dostanie jakiś drobiazg w ramach dokładki, ot choćby suchą skórkę z chleba, bo nie liczy się zawartość a sam gest i rytuał.


Zjadłam, miskę przyniosłam.



Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś sugestie, pomysły, przemyślenia – zapraszam do podzielenia się nimi w komentarzach. Jak widać, jest morze możliwości, niekoniecznie trzeba psa „walić po ryju” ani trzaskać o glebę, aby nauczyć, że podczas jedzenia człowiek nie jest konkurencją i nie trzeba nic bronić przed ludźmi. 

P.S. W trakcie pisania tej notki szanowna autorka cytatów wykasowała swoje wypowiedzi. Ciekawe, czemu? :)

czwartek, 17 października 2013

Co powoduje stres...?

Odpowiedź brzmi: WSZYSTKO. 


Zestresowany pies z zestresowaną piłką.

Spieszę z wyjaśnieniem. Trafiłam właśnie na dwa wpisy - jeden to wpis typowo blogerski, drugi to wpis na stronie szkółki prowadzonej przez panią absolwentkę Psychologii Zwierząt. Obydwie autorki zgodnie jak jeden mąż uważają, że nie wolno dokładać pieskom stresu. Stres zabija i takie tam. Dziko mnie to zainspirowało do stworzenia notki, bo jak widać blog już raczej zdycha... No ale jedźmy po kolei...

Jazda na rowerze? NIE. 
Pies biegnie przy rowerze jednostajnym, wymuszonym ruchem. Nie może nawet znaczyć terenu ani załatwić potrzeb fizjologicznych!

Hm. Nie wiem, czy ktoś bierze pod uwagę, że każdy normalny człowiek jak bierze psa na rower to jednak pozwala mu NAJPIERW załatwić potrzeby, a PÓŹNIEJ pokazuje pieskowi, że idziemy na rower i piesek powinien się pilnować i ładnie biec. Większość psów jakie znam wchodzi przy rowerze w tryb pracy, skupia się na zadaniu i ani myśli o tym, żeby sobie pójść podlewać badyle w rowie. Zu się zdarza załączyć szósty bieg zwłaszcza na początku (o mamma, idziemy na rower, ale zajebiście!) i drzeć na pałę przed siebie, na co jej pozwalam przez chwilę, ale potem drę się, że kłuuuuuuus i piesek włącza mózg i ładnie biegnie. Szok.

Aportowanie piłeczki? NIE. Albo nie więcej niż 2-3 razy.
Pies ma naturalny łańcuch zachowań łowieckich, który obejmuje polowanie na ofiarę i jej rozszarpanie i pożarcie. Piłki rozszarpać i pożreć nie można, więc nie bawmy się w gonienie zdobyczy, której pies nie może zjeść.

No proste! Ja zawsze puszczam Zu jakiegoś małego króliczka, którego pozwalam jej potem rozszarpać i zjeść.






Żartowałam. 
Ale co za problem po aportowaniu poszarpać się z psem, co pozwala spuścić całe nagromadzone emocje a potem po prostu dać psu jeść? Nie mówię o noszeniu kilograma schabu w tylnej kieszeni spodni, ale dlaczego po aportowaniu, szarpaniu i wydaniu psu garści czy dwóch karmy/przysmaków/czegoś tam i wydaniu hasła do zakończenia roboty pies nadal ma być jakiś niespełniony, sfrustrowany i sfiksować na amen? Oczywiście, wrzucanie psa podjaranego na maksa aportowaniem do chaty i wyjście minutę później na 8/9/10 godzin do roboty z założeniem, że wszystko będzie spoko jest nieco ryzykowne, ale jeśli nasz spacer składa się z kilku faz (m.in. TFU aportowania!), a ostatnia faza jest wyciszająca, polegająca na swobodnym chodzeniu i wąchaniu to... o co kaman?

Dalej mogłabym wymieniać i wymieniać, ale zróbmy to zbiorczo. Szkolenie jest stresujące, szukanie zabawki jest stresujące (eeee?), wydobywanie pożywienia z konga jest stresujące (dafuq), nasze emocje są stresujące, inne psy i reakcje z nimi są stresujące, dużo ruchu jest stresujące, mało ruchu jest stresujące, chłód jest stresujący, wysoka temperatura jest stresująca, samotność jest stresująca... Słowem, WSZYSTKO.

Żeby nie było, parę postulatów jest w porządku - agresja, ból, choroby, poczucie niebezpieczeństwa, zbyt wielki hałas - tak, z tym się zgodzę, to psa stresuje i powoduje u niego dyskomfort. Ale nadal nie uważam, jakoby zasadne było trzymanie psa pod kloszem i w szklanej bańce, bo, uwaga... ŻYCIE jest stresujące. 

I szybkie odwołanie się do własnego przykładu - Zu jest strachobździelem i histeryczką, co wiadomo każdemu Czytelnikowi zaglądającemu w odmęty tegoż miejsca. Gdybym się z nią cackała, nie dawała możliwości się wyszumieć fizycznie ORAZ psychicznie, gdybym nie stosowała w niektórych sytuacjach pewnej presji (i, olaboga, korekt) to pewnie nadal byłaby zeschizowanym małym pomponikiem, jakim była na początku naszej znajomości. A obecnie, po latach ciężkiej nieraz pracy mam psa, który w sytuacji krytycznej szuka u mnie wsparcia albo radzi sobie z nią sam, wiedząc, że gdyby było naprawdę źle to ja zawsze jestem przy nim. 

P.S. W naszym życiu zmian od cholery i jeszcze trochę, ale o tym przy innej okazji :) Pozdróweczka!


poniedziałek, 24 czerwca 2013

Zamordyzm, czyli...

... Ewel, a czemu Twój pies nie może tego i tamtego? Albo – czemu robisz to i tamto? Postanowiłam się pobawić w dziś pytanie – dziś odpowiedź. Jedziemy :D

1. Dlaczego Zu śpi w klatce? Przecież to jak w schronisku!
Zu śpi w klatce z kilku powodów. Po pierwsze, jest to sposób na lęk separacyjny. Pies przyuczony do korzystania z klatki nie tłucze się bezsensownie po domu, nie rozpieprza wszystkiego w drobny mak, nie szczeka jak nakręcony i nie wyje jak syrena okrętowa, tylko idzie spać w swojej bezpiecznej „norze”. Dodatkowo jestem w stanie z psem pojechać w każde miejsce na świecie i jak tylko rozłożę klatkę to pies bez problemów idzie do klateczki spać/odpoczywać. Po drugie – jeśli pies sobie postanowi czasem rzygnąć albo ma problem z drogami moczowymi (a Zu miewała jakiś czas, mimo dobrych wyników badań, weci rozkładali ręce) to średnio miło się to sprząta o czwartej nad ranem, szorując dywan – a tak szast prast, wymieniam kocyk na nowy, a pobrudzony wrzucam do prania i luz. O klatce można poczytać na blogu Jaxa.

2. Dlaczego Zu nie ma żarcia cały dzień w misce i je na komendę? Przecież musi być głodna w ciągu dnia!
Zostawianie żarcia w misce na cały dzień uważam za niewychowawcze – w końcu żarcie nie spada psu z nieba, tylko pochodzi od nas. Jaką motywację do słuchania przewodnika ma pies, któremu wszystko spada z nieba? U Zu musiałam się trochę napracować, żeby zauważyła moje istnienie, więc musiałam stać się źródłem WSZYSTKICH cennych zasobów i przyjemności, jakie pies otrzymuje w życiu – pokarmu, kontaktów socjalnych, zabawy, bodźców środowiskowych. Dawki jedzenia są dopasowane do trybu życia i potrzeb psa, jako kastratka Zu potrzebuje określonej dziennej dawki, żeby nie przybrać na wadze. Po drodze wyszedł nam problem z obroną jedzenia – obecnie przepracowany na tyle, że pies nikomu nie urywa nogi jak je, ale obcym czy mało znanym osobom nie polecam próbować zabrać psu jedzenia, dlatego może jeść na komendę („Twoje” czy „proszę”) a na inną komendę ma żarcie zostawić, nawet gdyby to był parujący schabowy polany kefirkiem.

3. Dlaczego tępię u psa szczekanie? Pies to pies, niech sobie szczeka!
Bo mnie to maksymalnie irytuje. I nie uważam, żeby ciągłe darcie ryja było niezbędną potrzebą życiową każdego psa. Więc od pierwszego dnia konsekwentnie wygaszałam bezsensowne jamniczenie – w efekcie pies raczej się nie odzywa niepytany ;) Pozwala sobie na wokalizacje podczas zabawy z innymi psami i to mi pasuje.

4. Dlaczego nie pozwalam obcym dotykać mojego psa? Przecież to tylko pies tylko!
Z tego samego powodu, dla którego ja nie klepię przystojnego pana mijanego na ulicy w tyłek czy nie wyciągam komuś niemowlęcia z wózka. Pies jest – choć trochę głupio to zabrzmi – moją własnością, nie życzę sobie, żeby ktoś obcy dotykał mnie, czy też mojego psa. Zu stresuje kontakt z obcymi ludźmi, musi dostać chwilę czasu, żeby się do kogoś przekonać. Środek ulicy nie jest odpowiednim miejscem do zawierania przyjaźni. Pies zaczepiony zazwyczaj ignoruje ciumkaczy, a im bardziej ktoś chce się z psem „zaprzyjaźnić” tym bardziej pies stawia opór, a wie, jak używać warczenia i, niestety, zębów. Nie polecam zresztą wyciągać łap do żadnego obcego psa bez zapytania właściciela, czy można.

5. Dlaczego nie pozwalam swojemu psu podbiegać do psów na smyczy ani nie chcę, by cokolwiek żywego podbiegało do nas? Pieski potrzebują kontaktów socjalnych z pobratymcami!
Bo Zu miała problem z agresją lękową. BARDZO. I nie po to sobie wypruwam flaki od trzech lat, żeby pies zachowywał się względnie normalnie wobec przedstawicieli swojego gatunku, żeby mi jakaś sraka bez mózgu puszczała swojego rozbuchanego 30kg (czy większego) pieseczka, który „nic nie zrobi” a zaczyna mi łazić po suce, chamsko trącać łapami i nachalnie wąchać mimo OSTENTACYJNYCH  sygnałów mówiących „NIE CHCĘ CIĘ ZNAĆ, SPIEPRZAJ”, wgniatając ją w chodnik. Skoro moja suka nie podbiega do nikogo, mimo że miałaby taką ochotę czasem i jestem w stanie to ogarnąć to zakładam, że większość ludzkości także. Więc tak, pieski może potrzebują socjalizacji z innymi (choć czasem mam wrażenie, że Zu się brzydzi innymi psami), ale chciałabym mieć na to jakikolwiek wpływ, bo znam swojego psa.

6. Dlaczego nie można głaskać Zu po głowie i z góry, ciumciać, cmokać, wgapiać się?
Bo można zostać uszkodzonym fizycznie. Całkiem serio – Zu „rodzinie i przyjaciołom” daje ze sobą robić wiele, wiele dziwnych i głupich rzeczy. Ale jeśli ktoś nie do końca dobrze znany próbuje jej zrobić uci puci, zagląda jej głęboko w oczy, klepie ją po łbie czy karku to piesek uznaje, że delikwenta trzeba zniechęcić do kontaktu i trochę postraszyć. Lajtowa wersja to harde spojrzenie usztywnionego psa, wyrażające „zabiję Ciebie i całą Twoją rodzinę do siódmego pokolenia włącznie”, później mamy uniki z warczeniem, a później kłapanie zębami. Ot, subtelny komunikat, fakju człowieku, nie chcę, żebyś mnie zaczepiał. Etap ostatni, czyli strzał zębami w człowieka na dzień dzisiejszy już nie występuje, bo zwykle wkraczam do akcji ja.

7. Dlaczego Zu nosi kaganiec? I to taki wielki! Przecież męczy się, bidulka, nie lepiej założy lekki kaganiec z materiału?
Nie. Kaganiec materiałowy to kaganiec weterynaryjny i tylko tak powinien być stosowany – prawidłowo założony ma uniemożliwić gryzienie, więc musi być zaciśnięty. Podrażnia więc pysk psa, wąsy i na dłuższą metę jest po prostu niewygodny. Nie mówiąc o tym, że uniemożliwia psu prawidłową wentylację organizmu przez ziajanie. Zu nosi kaganiec fizjologiczny zachowawczo – jakiś czas żarła śmieci, czego w wiadrze robić nie może, po drugie w kagańcu jakoś lepiej jej idzie przywołanie – uszy przetyka czy coś :D Kaganiec, oprócz biegania po łąkach, parkach itd. pies nosi też w zatłoczonych miejscach. W przypadku gdyby ktoś ją zaczepił, na 99% się odsunie, ale przezorny zawsze ubezpieczony a kaganiec dobrze działa na wyobraźnię rodziców, którzy nie polecają swoim latoroślom pogłaskać piesia tylko łowią swoje replikanty DNA i ich pilnują. Miło.

8. Dlaczego Zu musi czekać na zwolnienie z komend, i dlaczego w codziennym życiu używam miliarda komend, sprawiając wrażenie lekko obłąkanej gadającej cały spacer z psem?
Bo to usprawnia życie. Przed przejściem „czekaj” zapobiega rozplaszczeniu psa pod kołami (Zu nie przejmuje się tak trywialnymi rzeczami jak samochody), przy wyrzucaniu śmieci „siad zostań”, przy mijaniu jakiejś padliny „nie rusz”, przy mijaniu prującego japę pieska „nie rusz” i „idziemy”, przy wchodzeniu do domu pies ma obowiązek się meldować na półpiętrach, na dworze to ona ma się pilnować mnie a nie ja jej, na zawołanie ma przychodzić. Zwalniana z komend jest po to, żeby sobie ich nie wyłamywała kiedy jej wygodnie, bo to nie ona jest stroną decyzyjną w naszej drużynie. Wracamy do samochodów, placków z psa itd.

 9. Czy noszę Zu na rękach? Bo ona taka malusia.
Przyznam, że to chyba jedno z dziwniejszych pytań. Nie, Zu nie jest malusia – waży około 11 kg, nie noszę jej bez potrzeby, bo kręgosłup by mi chyba odpadł całkiem. Jest nauczona wskakiwania na ręce na komendę (co bardzo się przydaje np. w podróży, gdy mam plecak, siatę i psa), ale nie uważam, żeby jakikolwiek mały piesek czerpał fan z bycia noszonym na rąsiach. Po to bozia dała nóżki, żeby ich używać.

10. Dlaczego noszę ze sobą frisbee, szarpaki, piłki zamiast normalnie jak człowiek się bawić patykami czy kamieniami?
Po pierwsze ze względów bezpieczeństwa – widziałam zdjęcia psów nadzianych na patyki, z gracją panny Zuzanny pewnie by nas nie ominęła taka przygoda prędzej czy później. A operacja przełyku to trochę droga impreza. Kamienie straszliwie niszczą zęby, a skoro pies je surowe kości to i tak są one mocniej używane niż u psa na suchej karmie. Po drugie – Zu ma tendencję do olewania człowieka, więc pozwolenie jej na zabawę tym, co akurat sobie SAMA znajdzie na spacerze nie jest zbyt rozsądnym pomysłem.


Jak widać, panuje zamordyzm i terroryzm. Kilka z tych punktów jest w mojej opinii raczej uniwersalnymi zasadami przy wychowywaniu psów, jednak wszystkie są dopasowane do konstrukcji psychicznej małego czarnego pieska w myśl "lepiej zapobiegać niż leczyć". Na przykład pogryzione cudze łapsko. Leczyć. 

Pies jednak, mimo spodziewanej melancholii czy zgryzoty, czuje się dość dobrze w swoim poukładanym życiu, w którym nie musi się zbytnio trudzić podejmowaniem decyzji – od tego jestem ja. Nie boi się mnie, nie unika mnie, nie czuje się przytłoczony. Dotarłyśmy się przez te trzy lata tak, że mogłabym z nią jechać na koniec świata. A to, co między nami, jej odchyły i fazy - niektórych rzeczy wypracować się nie da. Ale jeśli mówię, żeby czegoś nie robić, lub przeciwnie - coś zrobić, to nie znaczy, że robię sobie jaja albo wymyślam, tylko znaczy, że lepiej mnie posłuchać i wszyscy będą zadowoleni :)

Ja i Zuz we Wro - zdjęcie dzięki uprzejmości Pauliny.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Bo ja mam prawo...

... czyli poniekąd notka z serii "on chciał się tylko pobawić".

Niezmiennie zadziwia mnie i trochę smuci zarazem wszechobecna postawa roszczeniowa. A w przypadku psiarzy zadziwia mnie i smuci po trzykroć. Dzięki takiej postawie mamy bowiem zakaz puszczania psów luzem oprócz "miejsc odludnych" (cokolwiek autor miał przez to na myśli), rzadko można wejść z psami do miejsc takich jak sklep czy restauracja, znaleźć psiolubne miejsce na wakacje też trudno (choć zaczyna się to zmieniać), nie mówiąc o ogólnopolskim hejcie pt. "srajo tymi psami" i boskimi pomysłami pewnych gmin na ograniczanie ilości posiadanych zwierząt przypadających na jedno gospodarstwo domowe. A dlaczego? A dlatego, że psiarz twierdzi, że on ma prawo!

Psiarz ma prawo puścić psa luzem. Nie zważając na stopień wyszkolenia. Bo to tylko pies tylko. No i chciał się tylko pobawić. To nic, że podbiegnie do rowerzysty i ujadając biegnie zanim spory kawał. To nic, że złapie za nogawkę biegacza. Przecież to żarcik taki. A jak miłośnik wysiłku fizycznego ma lęki to już jego problem. To nic, że podbiegnie do psa lękliwego, agresywnego, w jakikolwiek sposób problemowego, więc potrzebującego przestrzeni, chorego, starego... To nic, że skoczy na sąsiada i obsmaruje mu jasne spodnie mieszaniną wiosennego błota z subtelną domieszką psikupy. No cieszy się przecież piesek, tak?! To nic, że piesek pójdzie tropem jakiegoś zwierzątka i się zgubi. Albo że zapłodni podczas swoich wojaży jakąś suczkę, na przykład włamując się do zamkniętego ogródka. No, wróci kiedyś, chyba? A jak nie wróci, znaczy, że głupi był.

Psiarz ma prawo nie sprzątać psiej kupy. Bo miasto nie zapewnia specjalnych pojemników na odchody. Bo miasto nie zapewnia darmowego zapasu woreczków każdemu psiarzowi na (powiedzmy) 15 lat życia statystycznego psa. Bo miasto to, bo miasto tamto. A w ogóle to ludzie śmiecą, wszędzie są butelki, papierki i paczki po czipsach. I rzygają. To on ma prawo zasrywać chodniki, skwery, alejki i ulice, trawniczki i boiska. A co. Sama natura! I w ogóle to nikt nie zbiera, to co się psiarz będzie wygłupiał. A Fafik robi małą kupcię, to nikt nie zauważy/a Pikuś to robi dużą kupcię, paaaani, przecież to worek na śmieci trzeba by zużyć!

Psiarz ma prawo obszczywać psem samochody i budynki, murki, latarnie, śmietniki i w ogóle wszystko. Bo przecież pies musi, inaczej się udusi. To o co ten hałas?

Psiarz ma prawo zatruwać życie sąsiadom psem wiecznie drącym ryja. Bo przecież nie ma zakazu trzymania psów w miastach, w blokach wielorodzinnych. A jak komuś przeszkadza, że piesio sobie szczeka przez 8 godzin, to może sobie pogłośnić radio czy inny telewizor. Przecież piesio tak kocha pańcia, że wiadomo, że będzie szczekał jak pańcio do pracy idzie. 

Psiarz ma prawo nie szkolić, nie socjalizować, nie dbać o komfort psychiczny swojego psa, nie zapewniać mu zaspokojenia potrzeb, bo mu się nie chce. Albo to niewygodne. No bo to trzeba naprawdę wychodzić z psem więcej niż dwa razy dziennie? Naprawdę?! No bo jak pies się rzuca na inne, to widocznie taki typ charakteru, co zrobić. A jak piesek się boi, to może dobrze, bo lepiej, żeby się bał, niż żeby był agresywny, prawda? A jak pies niszczy w domu to pewnie z niego złośliwa menda po prostu. Bo widzi pani, on mi po złości zeżarł kanapę. No po złości. 

To wszystko powyżej to autentyczne przykłady wzięte z życia. Często z bezpośrednich rozmów z innymi psiarzami. Jak tego słucham, to ręce mi opadają do samej ziemi. Nad głupotą, bezmyślnością, brakiem podstawowego poczucia kultury, nie wiem, cholera, empatii jakiejś? 

Osobiście jakoś (magicznym sposobem? nadludzkim wysiłkiem? interwencją z kosmosu?) jestem w stanie powstrzymać moją sukę od podbiegania do innych psów, kotów, innych zwierzątek, przechodniów, rowerzystów, rolkarzy, hulajnogistów i kogo tam jeszcze bozia stawia nam na drodze. Nawet wtedy, gdy biega luzem. Czasem ją nawet złapię i przytrzymam, i korona mi z głowy nie spada, wręcz ma się całkiem dobrze i świeci w promieniach słońca.



Jestem w stanie powstrzymać sukę również od szczania komuś na samochód (mimo że wykazuje ogromną tendencję i chęć do znaczenia, a zwłaszcza poprawiania po innych psach). 

Jestem w stanie zrozumieć, że nie każdy człowiek ma ochotę wchodzić w bezpośredni kontakt z moim psem, obcym przecież dla niego. 

Nie skazuję innych na wysłuchiwanie arii operowych w wydaniu małego czarnego podmiotu szczekającego, tylko odpracowuję solidnie problem lęku separacyjnego. 

Jestem w stanie kupić sobie sto woreczków z uszami za zawrotną kwotę 3,90 peelen, w kolorze zielonym, i sprzątać to, co mój pies zostawi komuś na trawniku. 

Jestem w stanie uciszyć swojego psa, gdy sprowokowany postanowi odpowiedzieć na zaczepkę innego.

I nachodzi mnie czasem myśl szalona, że gdyby tak... No gdyby tak, no nie wiem, POMYŚLEĆ? Nie tylko o sobie i czubku własnego nosa, ale też o tym, że chcąc nie chcąc, tworzymy jakąś grupę społeczną, jakąś szufladkę z napisem PSIARZE. Pomyśleć o tym, że ludzie mają tendencję do zapamiętywania raczej negatywnych zdarzeń, niż pozytywnych? I jeśli będziemy jednak zbierać te kupy, panować nad psem, szkolić choćby na podstawowym poziomie, nie będziemy upierdliwcami dla sąsiadów i otoczenia, czy wtedy moglibyśmy dostać przywileje, jak choćby puszczenie wyszkolonego psa luzem w parku za piłką, bez strachu i oglądania się, czy nagle zza krzaka, spod śmietnika albo  spod ławki nie wyskoczy patrol SM czy policji, częstujący nas mandacikiem? Że moglibyśmy wchodzić z wychowanymi psami do takich przybytków jak restauracje czy sklepy, bo właściciele nie zastanawialiby się, ile tym razem przyjdzie im naprawić szkód po brykającym "dwuletnim szczeniaczku, co chce się tylko pobawić"? Że dzwoniąc do pensjonatu w uroczej miejscowości nie słyszelibyśmy "NIE", gdy tylko wspomnimy o możliwości zakwaterowania z psem?

Wiem, wiem. Ja tak tylko, bo mi się ulało. Może za sto lat dorównamy myśleniem do krajów, gdzie psiarze potrafili dorosnąć i spojrzeć na te wszystkie sprawy szerzej. A może nie. I dalej będziemy jedną z najbardziej nienawidzonych grup społecznych. 

czwartek, 7 marca 2013

Sztuka karania.

Wyobraźcie sobie, że w dzisiejszej notce takie słowa jak: dominacja, wykroczenie, szkolenie tradycyjne, przewinienie itp. ujęte są w cudzysłów. Z góry dziękuję :) 

W szkoleniu psów można stosować najróżniejsze metody i techniki. Można być 'ortodoksem' i trzymać się sztywno jednej wybranej koncepcji, można również mieszać to i owo, coś zmodyfikować - tu dodać, tam odjąć, by w rezultacie dopasować metodę do konkretnego psa. Osobiście jestem zwolenniczką tego ostatniego sposobu - dobieramy metodę do psa, nigdy odwrotnie.

W większości znanych mi przypadków wychowywania psów nie obeszło się bez bodźców negatywnych. Czy nazwiemy to awersją, dominacją, presją, czy szkoleniem tradycyjnym - mamy w większości ciągle na myśli jakąś "stratę" dla psa. Temat może niepopularny, ale przez komentarze pod poprzednią notką natchnęło mnie, żeby zdefiniować to i owo.

Przeciętny Kowalski z Pikusiem zazwyczaj niewiele wie o tym, w jaki sposób psy się uczą. Na spacerach widuję albo ludzi ignorujących wykroczenia własnych psów, albo ludzi, których reakcja jest zupełnie nieadekwatna do czynu psa. Nie mówiąc już o tym, że czasem kara jest idiotyczna, bo pies, który za powrót do właściciela otrzymuje ochrzan, albo, bogowie, wpieprz smyczą, raczej nie nauczy się wracać szybciej do zniecierpliwionego wyprowadzacza, a wręcz przeciwnie.

Problem w tym, że karać też trzeba umieć. Ba, moim skromnym zdaniem trafne karanie jest znacznie trudniejsze, niż nagradzanie! Dlaczego? Spieszę z odpowiedzią.

Po pierwsze - czas reakcji człowieka. Jeśli mamy skarcić psie zachowanie, to najlepiej, gdyby kara w związku z nim nastąpiła natychmiast po przewinieniu. Nie za kwadrans, nie za godzinę, nie za tydzień. Psy generalizują bardzo różnie - w niektórych przypadkach liczą się wręcz sekundy, aby pies wyciągnął odpowiednie wnioski a nie skojarzył skarcenia z zachowaniem, które nam właściwie nie przeszkadza.

Po drugie - czas trwania kary. Przeczytałam ostatnio, że ktoś upina psa na łańcuch za karę za ucieczki, ale tylko na parę godzin (sic!) i mi ręce opadły do samej ziemi. Jasne, inna kara nastąpi gdy chodzi nam o korektę jakiegoś pojedynczego krótkiego zachowania a pies szybko się poprawia, a inna kara nastąpi, gdy pies musi ochłonąć. Przykład#1: gdy Zu zamierza szurnąć do jakiegoś pieska, który się na nią akurat wydziera, dostaje korektę słowną a czasem również krótką korektę fizyczną. Gdy zmienia swoje nastawienie i postanawia jednak odpuścić, jest wylewnie nagradzana, żarciem, zabawką lub po prostu suuuuper chwalona. Przykład#2: gdy Zu się wytarza w jakimś smrodzie to ma karnego jeżyka. To znaczy siedzi/leży na swojej zacnej czarnej dupce, aż minie mi natychmiastowa chęć pozbawienia jej głowy. Zwykle trwa to parę minut, czasem paręnaście. Pies nie może zmienić pozycji określonej komendą. Później na długi czas mamy spokój z tarzaniem się w paskudztwach.

Po trzecie - siła korekty, która powinna odpowiadać danej sytuacji. Jeśli przewinienie jest drobne i pies szybko się poprawia, wystarczy czasem sama korekta słowna, oznaczająca "lepiej tego nie rób" i nagrodzenie czynności pożądanej (wydanej komendą albo niekoniecznie). Jeśli pies wpada w trans i wyrwać go może dopiero zdecydowana korekta - cóż, bywa. Dla mnie ważniejsze jest np. że owczarka nie wciągnie mnie pod koła, bo zobaczyła pieska po drugiej stronie ulicy i MUSI natychmiast do niego pobiec, niż to, że zaboli ją przez chwilę korekta fizyczna, zapewniająca nam obu w tej danej chwili bezpieczeństwo. Pamiętam, jak Zu kiedyś wpadała w histerię przy sarnach i jedynym możliwym wyjściem z sytuacji było bezkompromisowe, szybkie, bez emocji wyłożenie jej na glebę i przytrzymanie, aż się uspokoi. Nadal co prawda uważa sarny za interesujące zwierzątka, ale jej mózg pozostaje w stanie ON zamiast OFF, jeśli je akurat gdzieś zwęszy. Dla niektórych psów korektą jest brak nagrody, oczywiście! Ale osobiście rzadko spotykam takie psy. 


Zuzałke prezentuje zbolałą minkę, gdyż zabroniono jej wtrącać się w zabawę Jaxa z kolegą. Miała wtedy wielką ochotę na opierniczenie obu panów i babskie podziamgolenie bez większego sensu, ale z komunikatem ode mnie "na Twoim miejscu bym się nie wtrącała", mogła co najwyżej rzucać mi spojrzenia pełne wyrzutu.


Ciekawe, że rozwiązaniem wielu problemów z psami byłoby najzwyczajniej w świecie zabronienie im czegoś. Niestety, często przewodnik nie ma wiedzy i umiejętności, żeby to zrobić, czasem pies jest zbyt cwany, żeby pójść na taki układ, a czasem więź między psem a człowiekiem jest na tyle luźna i niezobowiązująca, że nikt się nie przejmuje żadnymi regułami. A szkoda.

wtorek, 26 lutego 2013

Kochać mądrze.

W obliczu pewnych wydarzeń dowiedziałam się, że jestem, jakby to ująć, tyranem. 

Moja tyrania objawia się tym, że przyjęłam sobie, w wyniku pewnych rozmyślań i doświadczeń życiowych, że najważniejsze w normalnym i zdrowym życiu z psem są zasady. Zasady i konsekwencja. Z moich doświadczeń wynika, że właśnie one pozwalają w psiej głowie poukładać większość rzeczy tak, jak należy. Na wszelkie przywileje natomiast zwierzę zwane psem powinno sobie zapracować.

Co z tytułową miłością zatem? 

Pewnie, że można kochać psa, choć być może niejeden szanowny czytelnik popuka się w czoło. Ale pies nie jest małym człowieczkiem, odzianym w futerko. Może nie docenić naszych starań, gdy dosmaczamy każdy posiłek, coby piesek się jednak skusił*. Może nie docenić naszego ciumkania, gdy robi coś źle, a my zwracamy się do niego rozbawionym, lekko tylko strofującym tonem, niczym do słodkiego rocznego berbecia usiłującego pociągnąć nas za włosy. Może nie docenić naszych uprzejmych próśb o zwolnienie miejsca na fotelu czy kanapie. Może nie docenić naszego rozpieszczania w każdej dziedzinie życia, coby pieskowi wynagrodzić straszną przeszłość.


Dexter miał nienajlepszą przeszłość, jednak jego właścicielka, a prywatnie moja serdeczna przyjaciółka, wdrożyła w jego nowe życie od pierwszego dnia pewne zasady, które po prostu należy respektować. Myślę, że wygląda na całkiem normalnego, spełnionego psa.


Jak kochać mądrze psa? Wymagać przestrzegania jasnych dla wszystkich zasad. Szanować jego naturę. Rozumieć potrzeby. Uczyć się komunikować w jego języku, uczyć jego rozumieć nas. Dawać szanse. Doceniać umiejętność myślenia i kojarzenia faktów. Nagradzać. I... karać.

Z życia wzięte... 

Pies nie zje? Trudno, po kwadransie jedzenie znika, następna porcja jest albo mniejsza niż normalna, albo w ogóle jej nie ma. Pies warczy na kanapie? Robi wylot z kanapy, a od tej chwili łażenie po meblach jest zakazane aż do odwołania. Pies ma lęk separacyjny? Wprowadzamy przemyślany trening zostawania samemu, być może z wykorzystaniem kennel klatki, nie zważając na głupie uprzedzenia do tego narzędzia. Pies jest niespokojny, boi się, jęczy, wpada w fiksacje? NIE PRZYTULAMY, nie pocieszamy - przerywamy dane zachowanie, wygaszamy, przekierowujemy uwagę, ostatecznie zastępujemy innym zachowaniem. Pies sadzi się do piesków? Dobitnie pokazujemy mu, że to bardzo, bardzo niepożądane zachowanie i my, jako przewodnicy, zupełnie tego nie akceptujemy. Przy czym nie mam na myśli walenia psa z glana w głowę, co to, to nie - miło byłoby zauważyć, że dla jednego psa wystarczającą korektą będzie karcący pomruk przewodnika, a inny pies będzie potrzebował impulsu przekazanego za pomocą kolczatki wyrywającego z transu, po czym natychmiastowej pochwały i nagrody po przerwaniu zachowania niepożądanego.

 Jednocześnie tak operujemy wszelkimi zasobami, aby maksymalnie wzmocnić zachowania pożądane. Nasz asocjalny pies minął bez burknięcia innego psa? Nasz zanadto socjalny i kochający pobratymców piesek minął spokojnie innego psa, bez jęków i serenad zapewniających o jego głębokiej miłości do własnego gatunku? To świetnie, chwalimy (z entuzjazmem!!!), bawimy, szarpiemy się zabawką, karmimy. Nasz pies nie bardzo chce schodzić z mebli? Aranżujemy wszelkie fajne rzeczy na podłodze (zabawy, karmienie, przytulanki), uczymy psa komendy "zejdź", najlepiej w formie suto nagradzanej zabawy. I tak dalej, i tak dalej - po prostu wykorzystujemy każdą okazję, żeby poćwiczyć, żeby dać psu szansę na odniesienie sukcesu, żeby pokazać, że ludzie są fajni, a przewodnik to już w ogóle :) 

Nie wszystko da się rozwiązać pozytywnie. Nie wszystko da się rozwiązać miłością. Najlepiej podpatrzeć, jak sprawy rozwiązują normalne psychicznie, dojrzałe psy. Wchodzą przecież w rozmaite interakcje. Czy się karcą? Pewnie, czasem nawet tak, że w powietrzu fruwa sierść. Ale zaraz później wszystko wraca do normy i nikt nie rozpamiętuje, co było źle.


Gdy piszę tę notkę, mój biedny, zgnębiony, niekochany pies...




 ... śpi przy moim boku, wtulając we mnie swoje czarne ciałko. Może nikt mu nie powiedział, że jestem taka okropna, że nie warto się ze mną zadawać ;)



*co do posiłków i karmienia psów ogólnie, polecam ostatnie parę wpisów na Jaxowym blogu.

niedziela, 13 stycznia 2013

Zu nie lubi piesków.

W związku z czym doprawdy trudno mi pojąć, dlaczego właściciele innych psów z góry zakładają, że nasze psy się na pewno zaprzyjaźnią. Puszczają więc do nas swoje pieski, małe, średnie i te całkiem duże, z radosnymi okrzykami "on nic nie zrobi". Jak się okazuje, że Zu im coś zrobi, choćby tylko rozedrze japę i porządnie pogoni, to albo są pretensje, a ja wtedy przestaję być miła, albo pańcio czy pańcia swojego pieska informuje - aha! dobrze ci tak!, co z kolei powoduje, że mi opada wszystko.

Ja rozumiem, że gdy ludzie widzą coś takiego:

... to trudno im sobie zwizualizować, że ten piesek kogoś nie lubi. Ba, często właściciele innych psów mają pretensje do mnie, że jak mogę tak brzydko oczerniać tego małego, czarnego pieska?!

Wydaje mi się, nie wiem, czy słusznie, że nie muszę każdemu przechodniowi się spowiadać z historii naszego wspólnego życia. Tłumaczyć, że Zu wykazuje ostrość pozorną, agresję lękową. Że czuje się przytłoczona nachalnym towarzystwem przedstawicieli swojego gatunku. Że niepotrzebne jej do szczęścia inne psy - co jest dla niektórych zjawiskiem niepojętym. Że skarci ostro każde szczenię, które podbiegnie i zacznie wesoło hasać ("suka nic nie zrobi szczeniakowi", khe, khe). Że zwisa jej i powiewa płeć innego psa, bo jak się mają polubić, to się polubią, a jeśli nie - nikt nic na to nie poradzi (Zu ma na celowniku na poważnie m.in. pewnego strachobździelnego psa-samca, który się sadzi do nas, ludzi - "pies z suką zawsze się dogadają", rzecz jasna). Że toleruje większość psów tylko dlatego, że zna zasady, wpojone jej przeze mnie w trudzie i znoju. Że czasem jej się zdarza wyskoczyć z mordą, gdy przybysz przekracza subtelne granice.

A wczoraj dowiedziałam się rzeczy fascynującej. Kobieta z yoreczkami (a jakże) uznała publicznie, że jej szczeniątko (7 miesięczny podrostek) MA PRAWO podbiegać do innych psów, włączając te na smyczy. Bo jest yoreczkiem. Bo jest malutki. Bo jest szczeniaczkiem. Bo uczy się życia. Bo to SOCJALIZACJA. I jeśli jakiś pies przeora szczeniaczkiem yoreczkiem malutkim glebę, to nie ma dla takiego psa miejsca w społeczeństwie, bo jest agresywnym bydlakiem. A jeśli jakiś pies, na smyczy i w kagańcu, stłucze jej yoreczka szczeniaczka malutkiego na miazgę, to... No właśnie, co?

Co więcej, cytując dalej złote myśli pani - "psa należy wychować". Nie można iść na skróty - co to za pomysły, jakie linki, jakie kennel klatki?! Przecież to wysługiwanie się nowomodnymi wynalazkami! 

Ręce opadają mi coraz niżej i niżej. Osoba ta, członkini jednego z największych polskich for o tematyce kynologicznej, ma siebie za świadomego psiarza, psy ma "od zawsze". I pieprzy takie farmazony, że oczy więdną, gdy się to czyta. Cóż więc się dziwić "Kowalskiemu", który wesoło puszcza swojego nieusłuchanego psa i liczy na to, że akurat tym razem może będzie dobrze?

Jestem świadoma tego, że Zu jest... hm, nie do końca normalnym i zrównoważonym pieskiem. Ale jeśli nie podbiega do nas nic żywego i nieproszonego, to nie ma najmniejszego problemu. Zu nie podbiega, bo albo jest na smyczy, albo na 'smyczy wirtualnej' jak ćwiczymy różne rzeczy. Nie podchodzi do innych psów, zwłaszcza, jeśli drugi pies jest na smyczy. Po prostu zwykłam patrzeć trochę dalej niż na czubek własnego nosa, rozumiem, że ktoś, tak samo jak ja, może sobie nie życzyć podbiegających kundli, więc dwoję się i troję, żeby nikomu mój pies nie zawadzał. Ale jak spotykam się z takim olewactwem, wdupiemaniem i wynoszeniem siebie na piedestał, a wysyłaniem wszystkich mało towarzyskich psów do piekła, to mi żyłka na czole pulsuje.

Dziękuję za uwagę.

środa, 9 stycznia 2013

Bez pracy nie ma kołaczy.

Dzisiejszy wpis pozwolę sobie poświęcić nie głównej bohaterce, a jej małemu znajomemu. Moi drodzy, oto jack russell terrier Jax, czyli Gang Staff Cheap. 


Dlaczego mnie naszło na notkę? Bo niedawno (kilka dni przed sylwestrem) minął rok, odkąd miałam przyjemność poznać małe, białe i szalone, a ten rok był bogaty w zdumiewający szereg zmian w tym małym, niepozornym zwierzątku.

Często słyszę, że JRT są takie, siakie i owakie, i NIC się z tym nie da zrobić. Szczerze mówiąc, pierwsze zetknięcie z omawianym osobnikiem było dla mnie dość szokujące, choć znam przecież różne typy psów.  

Piesek, owszem, sympatyczny, ale żyjący w równoległym wymiarze - o, ludzie, o jedzonko, o, ptaszki, o, kotki, o pieeeeeskiiiiii i taki kalejdoskop 24 godziny na dobę, przy czym skupienie koliberka, zupełna niechęć do kontaktów fizycznych z ludźmi (co innego z psami), wrażenie nieogarnięcia totalnego, brak oznak zmęczenia, brak potrzeby odpoczynku, milion pomysłów na minutę i brak umiejętności chodzenia - albo statyka, albo zapieprzanie z prędkością światła.



Pomyślałam sobie - borze szumiący, moja przyjaciółka upadła na głowę i dobrowolnie sprowadziła sobie do własnego życia COŚ takiego. Gdybym miała żyć z takim psem, to bym go zabiła, wskrzesiła i zabiła raz jeszcze. Ale że nie mój cyrk, nie moje małpy, nie wtrącałam się zbytnio - w końcu mówi się przecież, że dostajemy od losu takiego psa, jaki jest nam potrzebny... Może jej był potrzebny akurat TAKI...?

Kolejną okazją do spotkania z małym białym były wspólne wakacje. Wtedy zauważyłam, że coś się zmieniło. Jax wtedy już ładnie chodził na smyczy, nawiązywał poprawne relacje z innymi psami, zmniejszył rezerwę w stosunku do ludzi, sprawiał wrażenie bardziej skupiającego się na przewodnikach, wykonywał masę komend, intensywnie uczył się zostawać w kennel klatce i przychodzić na wołanie, widziałam we właścicielach ogromną wolę do pracy nad tym psem - konsekwentne stosowanie raz ustalonych reguł, zawsze miło mi się patrzy na coś takiego :) Owszem, zdarzały się młodemu jakieś głupotki w stylu "Haha, skoczę czarnej suce na głowę!" (reakcję czarnej suki może przemilczmy, bo zamiast opieprzyć jedno i drugie - pękaliśmy ze śmiechu), ale zmiana na plus była widoczna gołym okiem.




Pomyślałam sobie wtedy, że kluczem do zmiany w małym, białym piesku jest PRACA - ogromna praca, jaką dzień w dzień wykonują jego przewodnicy. Opanowywanie instynktów, naginanie zachowań odruchowych do pożądanych wzorców, wyciszanie i opanowywanie emocji, doskonalenie komend w totalnie różnych warunkach i na różnych poziomach rozproszeń. Mimo że "to terier". Mimo że "to jack russell".



Kolejne dłuższe spotkanie z bohaterem tego posta nastąpiło niedawno - końcem roku 2012. W małym białym piesku zmiana jest przeogromna. Tak, czasem łapie zawiechę. Tak, czasem głuchnie albo próbuje zeżreć domki i hotele z Eurobiznesu. Tak, czasem robi coś totalnie od czapy, przez co właściciele mają ochotę go wyrzucić przez okno i zapomnieć, że kiedykolwiek mieli pieska. 

Ale jeszcze nie widziałam takiej zmiany w psie w tak krótkim okresie czasu. Zmiany na plus, rzecz jasna. Gdyby rok temu ktoś mi powiedział, że będziemy w stanie spokojnie zjeść obiad z obydwoma psami puszczonymi luzem i absolutnie nic się nie stanie, to bym się chyba popukała palcem w czoło. Gdyby ktoś mi powiedział, że psy będą zostawać względnie spokojnie i bez przebojów w kennelach w zupełnie obcym miejscu, pewnie podobnie.

Można sobie uznać, że to nic takiego. Moim zdaniem, właściciele od początku mieli pod górkę - wzięli sobie psa kilkumiesięcznego, który mieszkał od urodzenia w sforze psów na wsi. Zamiast zasikanych podłóg mieli zatem sporo trudności, żeby dotrzeć do małego białego pieska i przekonać go, że w sumie to człowieki są fajne i warto coś z nimi robić. Mimo szyderczych uwag, mimo zarzutów, że chcą z niego zrobić owczarka, mimo morza wylanych łez i garści włosów wyrwanych z głowy - mają super zajebistego psa. I jest mi bardzo miło, że mogłam być świadkiem procesu przemiany :)

Oczywiście, praca nie jest jeszcze skończona, gdyż zawsze można coś poprawić, udoskonalić, a każdy pies ma swoje słabe punkty. Mam nadzieję, że gdy spotkamy się za kolejne parę miesięcy, mały biały piesek nadal będzie mnie zaskakiwał. Na plus :)



P.S. Zdjęcia są kradzione! :D A tak serio - są własnością przewodniczki małego białego pieska, Pauliny, której serdecznie dziękuję za możliwość ich wykorzystania :)