środa, 3 grudnia 2014

Jak przeżyć sylwestra z lękliwym psem i nie zwariować...

Tak, widząc tytuł pewnie niejeden z Was popuka się z politowaniem w czoło - no jak nic zdurniała baba, ledwo grudzień się zaczął a ona o sylwestrze! Ale w Lublinie smarkateria zaczęła już strzelać po zmroku, bo mama dała pięć złotych na drożdżówkę do szkoły to se petardy kupili z kumplem na spółkę... W związku z tym, poczwar nie zauważa różnicy podczas wieczornych spacerów, młoda wypatruje źródła huków z ciekawością a Zu... a Zu dostaje zawału na zmianę z dzikim pędem w kierunku do domu, histerycznym sapaniem i dyszeniem, ślinieniem się, trzęsieniem się jak w febrze i wszystkimi innymi zachowaniami świadczącymi o dużym stresie. 

Nie będę powielać porad ogólnych odnośnie sylwestra, bo pewnie wszyscy znają zasady ogólne - w przypadku umiarkowanego lęku u psa wystarczy czasem podczas najgorszej kanonady zająć go czymś innym - zabawą, pysznym gryzakiem, zasłonić okna, pogłośnić radio czy telewizor, długi spacer zaplanować odpowiednio wcześniej i najlepiej w jakimś odludnym miejscu...


Zuz i Hunter zwany Poczwarem, sylwester 2013/2014, jakoś między 6 a 7 rano, "dzika dzicz" zaraz za osiedlem ;)





... nie pocieszać, nie przytulać, prowadzać na smyczy w okolicach, gdzie kwiat młodzieży lubi "se poszczelać" dla pewności, że pies nam nagle nie zaginie i tak dalej. Chciałabym się raczej skupić na różnych specyfikach, które mają za zadanie pozwolić lękliwemu psu lżej przejść przez ten straszliwy okres.

sobota, 8 listopada 2014

Zuzankowa emerytura, czyli dziś nieco smutniej niż zwykle.

Dostaję zapytania, czemu nie wzięłam Zuzy na dogtrekking. Sprawa wygląda bardzo prosto - Zu ma ogólnego bana od naszej pani kardiolog na jakieś wielkie sportowe wyczyny, a 15km w dość trudnych "psychicznie" warunkach (duże zagęszczenie psów) dla takiego socjopatycznego pieska jak Zu mogłoby być niezbyt korzystne. Ogólne zalecenia są takie, że mam ją utrzymywać w dobrej kondycji, pozwalać na ruch niewymuszony (regularne spacerki najlepiej bezsmyczowe), ale żadnych szaleństw. 

Większość Czytelników zapewne wie, że Zu nie miała w życiu lekko. Bliżej nieznane szczenięctwo, później tułaczka od schroniska do schroniska, w końcu pobyt w psim szpitalu, chwila w domu tymczasowym u Ewy w Lublinie i w końcu dom stały u mnie. Gdyby lubelska nieformalna grupa adopcyjna nie wyciągnęła jej ze schroniska to zapewne wyjechałaby z niego wkrótce na taczce - miała bowiem kaszel kennelowy (oprócz tego bogate życie zewnętrzne i wewnętrzne), była niedożywiona jako omega w boksowej hierarchii, brudna, skołtuniona i zmarznięta. Konsekwencje kaszlu kennelowego będzie odczuwać całe życie, które zapewne nie potrwa tak długo jak życie zdrowego psa jej wielkości, wiecie, długowieczne (prawie nieśmiertelne wręcz) kundelki i te sprawy... no to nie u nas niestety.

poniedziałek, 27 października 2014

Prezent na roczek, czyli... Pierwszy Lubelski Dogtrekking!

W poniedziałek Dziki Koń skończył roczek - umownie oczywiście, bo tak naprawdę nikt nie wie, kiedy rzeczywiście przyszła na świat. W ramach prezentu urodzinowego w sobotę, mimo niskiej temperatury i arktycznego wichru, wybrałam się z Raven na dogtrekking. Nie obyło się bez wesołych przygód :)

Pan konduktor bał się Ravena i kazał mi ją zamknąć w pustym przedziale, a sam sprawdzał mój bilet... w przedsionku. Prawdopodobnie miało to związek z tym, że dnia poprzedniego Raven wydarł na niego mordę z klateczki, gdyż... zaczęto coś gadać przez krótkofalówkę trzymaną przez pana w dłoni... Pan został więc zakwalifikowany do podgrupy "POTFUR" i stosownie obszczekany przez białonożnego dekla. Jak jej nie minie to kretyńskie alarmowanie to nie wiem, czy dożyje kolejnych urodzin.

Mamusiu, czy mogłabym usiąść z Tobą na siedzonku?


Zobacz, idzie ten pan z wczoraj, naszczekać na niego czy nie?

Po pewnych zawirowaniach komunikacyjnych (wielkie, wielkie DZIĘKI dla Kasi, którą wyrwałam ze snu - przepraszam!) dotarłyśmy na miejsce. Raven został upięty do drzewa i grzecznie sobie siedział. Nie jęczał, nie skwierczał, nie wył ani nie szczekał. Później okazało się, że kopał sobie ukradkiem mały dołek, ale oprócz tego żadnych innych zniszczeń nie odnotowano, był łaskaw nawet nie zeżreć swojej smyczy ani mojego plecaka. 

W końcu - po dopełnieniu wszelkich formalności - ruszyliśmy! Trasa była fajnie zróżnicowana, szliśmy drogami, polami, lasem. Całe szczęście było słonecznie, ale wiało jak jasna cholera. Raven ciągnęła praktycznie cały czas (vivat amortyzator!), w związku z czym sapała jak Lord Vader, obtarła sobie cielsko i nabawiła się przeziębienia (na pewno nie dlatego, że wskakiwała na bombę do KAŻDEJ napotkanej kałuży...). Zupełnie się tego nie spodziewałam, owszem, wiedziałam, że na pewno nie będzie spokojnie szła za innymi psami i ludźmi, ale że aż tak da czadu - nie wiedziałam. Podczas trasy miłego towarzystwa dostarczali nam Krzyś i Jabberwock, zgodnie uznaliśmy, że idziemy czysto rekreacyjnie "się przejść", więc praktycznie zamykaliśmy cały pochód ;) 

Tak, tak to małe ciągnęło praktycznie cały czas. 
Zdjęcie zrobione przez Sławka - PsiFotograf :)


Punktów kontrolnych na trasie 15km było sześć. Przed czwartym (bufetowym! :)) Raven chyba leciuchno odpuściła i nie ciągnęła jak szalony koń, jednak w punkcie zjadła sobie banana, bułkę i dwa ciastka zbożowe, i wstąpił w nią nowy duch. Czyli, krótko mówiąc, znowu zaczęła zapier... yyyy gnać. 

Po trzech godzinach i trzydziestu trzech minutach dotarliśmy sobie spokojnie na metę. Oczywiście sam koniec był na szosie, pod górkę i tak pizgało, że myślałam, że mi głowa odpadnie, coby nie było zbyt łatwo :)

Matka, WIEJE!
Zdjęcie zrobione przez Sławka - PsiFotograf :)

Przyznam szczerze i ze wstydem, że moja kondycja... w zasadzie nie istnieje. Wymęczyła mnie ta trasa, we znaki dawało się zimno, lodowate podmuchy wiatru i nierówności terenu (zwłaszcza mojej prawej kostce, która średnio znosi takie rzeczy). Odnoszę wrażenie, że Raven spokojnie poszłaby i na 25km, jednak gdzieś od połowy trasy musiałaby ciągnąć za sobą moje zwłoki... 

Co było najgorsze? Czekanie na koniec imprezy. Oczywiście w obliczu tylu nowych piesków, często prowokacyjnie zaczepiających, musiałam z dzikim koniem usiąść sobie na uboczu a i tak wydawał z siebie co jakiś czas burczenie (MAMO, on patrzy na NASZ PLECAK!), które kończyło się wraz z pacnięciem w łeb, względnie nawarczeniem do ucha. Zawinęłyśmy się w kocykową mumię, jednak niewiele to pomagało i obie trzęsłyśmy się jak galareta... W końcu, po odebraniu pamiątkowego dyplomu, losowaniu małych upominków (trafiła nam się koszulka) i odebraniu specjalnego upominku od Adopsów dla psów adoptowanych, można było zwijać się do domu. Transport powrotny zapewnił nam bezinteresownie bardzo sympatyczny młody człowiek o imieniu Adam, który jest totalnie szalony - w lekko ponad 3 godziny przebiegł trasę 25km (!!!) z maleńką Tosią adoptowaną z puławskiego schroniska dla bezdomnych zwierzaków. Po wejściu do samochodu Raven wreszcie przestał jęczeć, kręcić się i burczeć, postanowił natomiast zwinąć się w kulkę na tylnym siedzeniu i pójść spać. Oczywiście po godzince takiego snu była już zregenerowana i gdy ja leżałam sobie na łóżku pijąc gorącą herbatę i próbując wygrzać kości pod kocem i kołdrą, Raven oferował mi przeciąganie szmatą albo chociaż aportowanie plastikowej butelki. 

Samą imprezę oceniam bardzo dobrze, bo organizacja była ekstra, trasa ciekawa, zainteresowanie duże - w imprezie brały udział psy bardzo różne, od maleńkiego jamniczka do ogromnego mastifa, maszerowały dzielnie zarówno psy rasowe jak i nierasowe. Na pewno nie jest to nasza ostatnia próba trekkingowa, ale do następnych postaramy się już lepiej przygotować - podobno są plany na imprezę wiosenną :)

środa, 1 października 2014

eMOCje

Ostrzegam - będzie DŁUGO.

E-MOC-JE
Przez wieki uważane przez ludzi za coś niewłaściwego, negatywnego, zaburzającego racjonalne myślenie. Dopiero pod koniec XX wieku "odczarowano" je i zaczęto poświęcać czas i środki na badania nad emocjami, ich biologią, ekspresją i powszechnością. Nie tylko u ludzi, ale także u zwierząt. Czym właściwie są i czemu piszę o emocjach na psim blogu? Zapraszam do lektury.

Minuta na psychologię
Kto ma się nudzić, przeskakuje najbliższe cztery akapity. Emocje są subiektywnymi reakcjami na jakieś wydarzenia, a każdy epizod emocjonalny według pana Rudolpha Schaffera składa się z czterech elementów. Pierwszy z nich, czynnik wywołujący, nie wymaga dodatkowych objaśnień, polecimy zatem klasycznym przykładem - poczucie zagrożenia wywołuje lęk, niemożność zaspokojenia jakiejś potrzeby - gniew, etc.

Drugim elementem jest składnik fizjologiczny, czyli reakcja organizmu na czynnik wywołujący – zmiana rytmu serca, pulsu, tempa oddechu i inne czynności nadzorowane przez autonomiczny układ nerwowy. 

Składnik osobistego doświadczenia jest nam, ludziom, najbliższy – każdy człowiek zdaje sobie sprawę z pobudzenia wynikającego ze zmian fizjologicznych, a z upływem  lat uczy się coraz lepiej oceniać sytuacje wywołujące dane emocje oraz kontrolować przejawy własnych emocji. 

Ostatnim składnikiem są widoczne zmiany w zachowaniu czyli zewnętrzne objawy emocji, takie jak zmiany mimiki twarzy, zmiany tonu głosu czy szczególne gesty towarzyszące określonym emocjom.

Czemu piszę o emocjach? 
Bo uważam, że jest to szalenie cenna, a tak dramatycznie niedoceniana wartość w szkoleniu i wychowywaniu psów. Wyjaśniam od razu tytuł notki - emocje mają MOC. Tylko od nas zależy, czy wykorzystamy emocje w sposób dla siebie korzystny, czy też zupełnie pominiemy ten aspekt, wytrącając sobie przy okazji potężne narzędzie szkoleniowe z ręki.

Często ludzie skarżą się na to, że przy szkoleniu psa trzeba nosić ze sobą smaczki, zabawki, że kieszenie ubrań są później tłuste i śmierdzące, piłki gubimy gdzieś w środku łąki a tak w ogóle to pies nam się roztył od ciastek. Jasne, przy "początkującym" psie warto mieć takie pomoce zawsze przy sobie - wszak uczymy psie dziecko (tudzież psa starszego, ale nieprzyzwyczajonego do pracy z człowiekiem), co jest dobre (pożądane przez pańcia) a co złe (niepożądane, wiadomo), jednak ja obecnie z Zuzanką nie muszę mieć ze sobą niczego, żeby była posłuszna moim poleceniom. A dlaczego? A dlatego, że wystarczy, że zawołam ją określonym tonem i już jest przy mnie, że kiedy nakręcę ją innym tonem, to będzie się chciała bawić tym, co jej zaproponuję, choćby była to szyszka, stary kapsel leżący na ziemi czy źdźbło trawy, że kiedy w końcu zwolnię ją określonym hasłem i dam jej luz, to pójdzie sobie załatwiać swoje psie sprawy począwszy od fizjologii skończywszy na obwąchiwaniu okolicy, czy gonieniu przypadkowo spotkanego kota czy stadka saren, które też jestem w stanie przerwać odpowiednio nasyconą emocjonalnie komendą.

Nie muszę machać piłką ani stekiem wołowym, żeby psy przybiegały na zawołanie właśnie w ten sposób - wystarczy odpowiednio zawołać. Na zdjęciu Zu i gościnnie Hunter, nasz współlokator.

Modulując ton głosu, dodając określone zachowania o zabarwieniu emocjonalnym mogę psa pobudzić, wyciszyć, nakręcić, spowolnić, nagrodzić, skarcić, słowem - mogę zrobić bardzo wiele rzeczy. I to bez akcesoriów typu kliker, żarcie, zabawki. Wystarczy mój głos, a mój głos mam zawsze przy sobie ;) Oczywiście, środki do wzmocnienia pozytywnego jak wspomniane jedzonko czy zabawki warto mieć przy sobie choćby od czasu do czasu, żeby podbić u "zrobionego" psa motywację i przypomnieć, że warto się pańcia czy pańci słuchać, bo można się fajnie pobawić albo coś zjeść.

Pies podkręcony - w czasie zabawy.

Pies lekko wyciszony, skupiony, ale czujny - siad-zostań.


Ekscytacja - frustracja - wybuch?
Żeby nie było prosto, łatwo i przyjemnie, należy emocjami zarządzać w sposób bardzo przemyślany. Emocje to broń obosieczna - można ją świetnie wykorzystać, ale można nią zarwać po łbie, jeśli wymknie nam się spod kontroli. Zbyt często widuję psy, które mają - bardzo przepraszam - nasrane we łbie. Zbyt często widzę ludzi, którzy nie mają pojęcia o tym, co dzieje się właśnie w głowie ich psa. Zbyt często psy sprawiają problemy behawioralne a nawet mają problemy zdrowotne (np. z trawieniem), bo nie ogarniają swoich własnych reakcji emocjonalnych, bo nie wiedzą, jak powinny je prawidłowo wyładowywać, bo nie wiedzą, że mogą panować nad instynktownymi reakcjami i popędami. Zbyt często psy, które nie panują nad własnymi emocjami, stwarzają zagrożenie dla bezpieczeństwa innych psów, często także ludzi. 

Nie myślcie sobie, szanowni Czytelnicy, że tylko swoje psy nakręcam i pobudzam - byłoby to stwierdzenie bardzo dalekie od prawdy. Od pewnego bowiem czasu stawiam na równowagę. Nie myślcie sobie również, że zarządzanie emocjami to złota recepta na wszystko - niestety, nie. Jednak prawidłowe sterowanie emocjami może nam bardzo ułatwić życie z psem, zwłaszcza, kiedy mamy w domu więcej niż cztery łapy. 

Tak, podkręcam moje psy podczas ćwiczeń, zwłaszcza dynamicznych, staram się dodać im pewności w trudnych dla nich sytuacjach, ale jednocześnie staram się im pomóc opanować ich własne emocje w sytuacjach, gdzie zachodzi tendencja do przesadnych reakcji. Drę się jak chora psychicznie i piszczę jak wariatka, gdy Raven przynosi mi swoją zdobycz (np. szarpak), bo ona uwielbia takie zaznaczanie zachowań pozytywnych... 

Raven pruje, by oddać szarpak, mimo że wygrana sama w sobie jest dla niej czymś ekstra - jednak bardziej lubi szarpanie i mój entuzjazm niż bieganie "bez celu", nawet z zabawką w pysku.

... ale jak pies mi burczy wieczorem na podejrzanie wyglądającego i zachowującego się menela, to nie ćwierkam do niej, że "bububu, cichutko już, no już", tylko po pierwsze pies dostaje polecenie na zamknięcie jadaczki, a po drugie zostaje za to natychmiast nagrodzony, pochwalony i doceniony. Kolejnym razem mijając pana menela już nie zaburczy, a jedynie się zjeży, spojrzy na mnie i poczeka na nagrodę, kolejnym razem pobudzenie (i jeż na karku) będzie już mniejsze, bo wypracowujemy reakcję ZAMIAST. 

Samokontrola, czyli "zamiast"
W życiu moich psów są setki "zamiast", które ułatwiają nam wspólną egzystencję. Pozwolę sobie na kilka przykładów.

Rezygnacja - jeśli Raven się powstrzyma od zjedzenia smaczków (a widać, że ma na nie chęć) to je dostanie. W przeciwnym wypadku zamknę rękę i nici z jedzenia.

Zamiast lecieć na łeb na szyję przez jakiekolwiek otwierane drzwi, moje psy czekają na polecenie do wyjścia. Dzięki temu nie wyciągają mnie  nagle z pociągu czy autobusu, a jeśli 31 kg napędzane ośmioma łapami chciałoby to zrobić, to myślę, że nie miałabym większych szans na protesty, mając na grzbiecie jeszcze ciężki plecak a pod pachą materiałową transportówkę. 

Zamiast wyżerać wszystko, co spadnie na ziemię, co mogłoby spowodować krwawe boje choćby o przypadkowo rozsypaną suchą karmę, moje psy czekają na polecenie, które pozwala im coś zjeść. Nagradzam je na zmianę, karmię na zmianę z jednego kubka kefirem, jabłko podaję do ugryzienia raz jednej, raz drugiej. Nie miałam do tej pory ani jednej sytuacji, że psy mi się pogryzły o jedzenie, choć jedna i druga ma tendencje do obrony zasobów i np. stary pies rodziców mojego R. dostałby srogi łomot, gdyby próbował coś którejś suce zabrać sprzed nosa.

Dżeki i Zu - kiedyś sytuacja niewyobrażalna z powodu ciskającej się na prawo i lewo pani kierowniczki, która nie potrafiła powstrzymać się od wrzasku w obronie żarcia.

Zamiast "przejmować w posiadanie" wszystkie zabawki i przedmioty, zamiast gonić gołębie czy biegać "bez celu", suki mogą się bawić na moich warunkach - choćbym miała wymagać od nich jedynie nawiązania kontaktu wzrokowego czy siadu. W psim móżdżku powstaje obraz, że to JA zarządzam zabawkami, to JA pozwalam przegonić gołębie, to JA pozwalam biegać i swobodnie węszyć. 

Zamiast drzeć ryja na intruzów hałasujących na ulicy (w pobliżu mamy monopolowy 24/7), do czego idealnie predysponowana jest młodsza połowa mojego stadka (byłaby idealnym burkiem łańcuchowym jak sądzę), Raven nauczyła się ostatnio przybiegać do mnie. Już nie ryczy jak trąba, ewentualnie fuknie i przybiega, choć czasem muszę jej przypomnieć, co należy robić. 

Zamiast biegać bez celu i nakręcać się po moim wyjściu, względnie zamiast biegać po suficie o 23:37 rzucając kongiem po ścianach, suki śpią w swoich klatkach, gdzie mają bezpieczną przystań, choć przyznam szczerze, że ostatnimi czasy młoda coraz częściej w ogóle nie korzysta z klatki, a zamykana jest tylko na czas mojego wyjścia do pracy. Często z własnej inicjatywy idzie spać do otwartej klatki, bo jak wiadomo, klatka to zło i jak w schronisku. Dzięki temu na jakimkolwiek wyjeździe moje psy mają swój bezpieczny kąt i nie fiksują, że "o raju, jesteśmy na wycieczce, nowe miejsce, ludzie, pieski, ojejuuuuu!". 

Co mi to wszystko daje?
To, że Zuza, mimo swoich dziwactw, jest w pełni sterowalna głosem i nawet, kiedy ma ochotę iść poszukać rozróby czy nawet wtedy, kiedy coś na serio próbuje ją zabić (jak w zeszłe wakacje), jest  w stanie posłuchać, co mówię i się odwołać. Że przestała wyć jak wilk z lasu podczas mojej nieobecności. Że mogę ją zostawić w każdym miejscu na świecie i gdy nic się nie dzieje to pies po prostu idzie spać. Że wystarczy cmoknąć i pies melduje się, pytając, co robimy. 

To, że Raven, która na początku naszej wspólnej drogi jęczała i telepała się przez większość czasu, jest w stanie usiąść sobie na dworcu PKP mimo tłumów ludzi, jeżdżących pociągów, łażących gołębi. Że włożona do klatki idzie spać, niezależnie od tego, gdzie akurat jesteśmy. Że zawraca w powietrzu jak Scooby Doo. Że nie odmawia pracy. Że coraz lepiej się dogadujemy. Że mogę psa podbudować jak i wyciszyć, i ona to pięknie czyta. 

Łatwiej mi żyć z psami, odkąd świadomie zaczęłam używać emocji w kontaktach z nimi. Jasne, czasem popełniam bardzo, baaaardzo głupie błędy. Czasem coś całkiem zepsuję i muszę to budować od nowa. Czasem któryś pies i tak się zapędza w swoich reakcjach, czasem nawet bardzo, zwłaszcza, gdy następuje to z zaskoczenia i nie zdążę zareagować. Czasem przesadzę w którąś stronę i emocje wymykają się spod kontroli. Czasem ludzie uważają, że moje psy są smutne i zgaszone, bo potrafią PO PROSU siedzieć i czekać. Zwykle ci sami ludzie zmieniają zdanie, jak widzą moje kundle w akcji, ale ciężko czasem wytłumaczyć babci na przystanku autobusowym, że nie biję moich psów codziennie pogrzebaczem - że one po prostu panują nad swoimi emocjami i nie widzą potrzeby, żeby się wściekać, skoro sytuacja jest prosta: siedzimy i czekamy na autobus. Niemniej jednak jestem DUMNA z tego, że moje kundle umieją się zachować i nie muszę się za nie wstydzić nawet w trudnych warunkach.

Z nadzieją, że nie zanudziłam Was na śmierć, pozdrawiam :)

poniedziałek, 29 września 2014

Po seminarium - refleksja, czyli szalony koń jednak UMIE.

Na początku będą pozytywy, a hejt zostawię sobie na koniec :D Od razu mówię, że będą to raczej osobiste przemyślenia i bardzo subiektywna relacja, więc jak ktoś ma z tym problem... to trudno :P

Jak ja się cieszę, że jednak wybrałam się na to seminarium! Co prawda tematem głównym było frisbee i agility, z czego agility mnie nie interesuje w ogóle, a frisbee jako rekreacja, raczej bez żadnego szczególnego parcia na tę dyscyplinę, ale interesowało mnie ogólnie prowadzenie młodego psa o sportowych zdolnościach (khe, khe), treningi kondycyjne, jak w ogóle zacząć świadomie trenować cokolwiek związanego ze świadomością własnego ciała z takim klocem jak Raven, który ludziom wybija zęby jak się cieszy i takie tam.

fot. Adriana Jaworska


Ćwiczenia dla przewodników odnośnie rzutów frisbowych pominę, gdyż ze względu na mój totalny brak koordynacji ruchowej było to w moim wykonaniu raczej żałosne, ale może za jakieś 10 lat się nauczę rzucać przyzwoicie :P Nie będę się rozpisywać również na temat pogody, choć po sobotniej ulewie wszyscy w niedzielę smarkali i/lub kasłali, a w butach chlupała nam zgodnie woda, bo w niedzielę dzień był naprawdę piękny i ciepły.

Na początku było genialnie, każdy wchodził po kolei i miał pokazać, co tam sobie ćwiczy z psem, jak się bawi itd. No i Raven pokazał się oczywiście ze swojej najlepszej strony, mianowicie jak już udało jej się wygrać szarpak to zaczęła napieprzać w kółko z pierwszą prędkością kosmiczną, jeżąc się przy tym i warcząc, ku uciesze innych uczestników. Tabadadaaaam!

fot. Agata Mazur

Po którymś-tam kółku udało mi się ją odwołać i nagrodzić piłką, a w głowie miałam myśl, że niezły z niej dekiel i ciekawe, czy w ogóle damy radę cokolwiek zrobić na tym seminarium...

fot. Adriana Jaworska

Okazało się jednak, że możemy i umiemy, a w psim mózgu mieszka geniusz, choć czasem znajduje się poza zasięgiem ;) Tak to czasem bywa, że człowiek popełnia całkowicie idiotyczne błędy i ich nie widzi. Okazało się po prostu, że za dużo wymagam od mojego szczeniaczka, a powinnam się cieszyć i nagradzać proste rzeczy, odpuścić jej jeszcze łańcuchy zachowań i tak przeorganizować sytuację, żeby runda honorowa odbywała się za moim przyzwoleniem, słowem popuścić trochę wodze szalonemu koniu. I wtedy szalony koń stwierdził, że wcale nie interesują go inne pieski i ludzie, i trawka, i przechodzący gapie (gapiowie?), i królicze bobki, bo w sumie to on przecież umie przynosić ładnie wszystko, co mu dam czy rzucę, tylko mu się nie chciało.

fot. Adriana Jaworska

Kolejne wejście to nauka pobierania talerzyka z powietrza, Raven trochę nie zajarzył, że ma to chwycić, ale będziemy ćwiczyć. Patrząc na moje przedramię i dłoń to szczególnie ćwiczyć będziemy niezaciskanie szczęk z siłą krokodyla nilowego na mojej ręce, tylko na zabawce.

fot. Adriana Jaworska

Niedziela poświęcona była różnym ćwiczeniom fizycznym i budowaniu kondycji. Wejście pierwsze polegało na tym, że wyszłam i powiedziałam Pauli, że pies nie umie wejść na skrzynkę oraz piłkę (dotychczasowe próby kończyły się frustracją, płaczem i odmową,więc smętnie ćwiczyłyśmy sobie jakieś tam wchodzenie na zawrotne wysokości typu segregator na podłodze itp.), więc pies stwierdził, że po raz kolejny udowodni, że jego pańcia jest chora psychicznie i władował się na skrzynkę oraz na piłkę tak, jakby nic innego nie robił od urodzenia. Zastanawiam się, czy ona nie robi tego specjalnie.



fot. Adriana Jaworska

Drugie wejście było już nieco mniej udane, gdyż po pierwsze pies był już zmęczony (mimo że  W C A L E tego nie okazywał), po drugie przed samym wejściem przyjechał mój R. i Raven była zajęta wypatrywaniem pańciuszka w tłumie.

Mimo wszystko jestem z dzikiego konia BARDZO dumna. Myślałam, że ogólnie będzie to kompromitacja a Raven będzie tylko liczyć na okazję, komu by tu podokuczać, gdzie pobiec, co ukraść i zeżreć itd. A tu pokazała całkiem przyzwoitą pracę i na zawołanie zawracała w locie jak w kreskówce, jeeeej! Zuza na bekstejdżu pokazywała, że ona natomiast nie ma problemu z motywacją nigdy, należy tylko użyć odpowiednich środków...

fot. Agata Mazur

A teraz wątek poboczny i hejt. Jak wiadomo (albo nie) mam totalnego bzika na punkcie emocji u psa i "czystej głowy". Poświęcam wieki na pracę ze swoimi burkami nad ogarnianiem emocji, kontrolowaniem reakcji, panowaniem nad odruchami. Zaznaczam, że i jedno, i drugie jest kundlem, nie jest przedstawicielem żadnej "rasy sportowej". Nie mają jakichś szalonych predyspozycji do osiągnięcia mistrzostw świata w każdej możliwej dziedzinie sportu kynologicznego, jedna i druga ma to i owo za uszami, z Zuzem wypracowałam wiele rzeczy wylewając morze łez, potu i krwi gdzieś w trakcie, Raven dopiero zaczyna robić cokolwiek. A mimo tego wszystkiego moje psy były jednymi z najgrzeczniej zachowujących się psów, mimo dość trudnych warunków (zostawanie w klatkach w stadzie wyjących/szczekających/jęczących psów) - szokłam!!!

Przy okazji wyszłam na niezłego patola, bo gdy inne psy jojczyły, pyrgały się, szczekały to właściciele większości robili NIUNIUNIUUUU, A CZEMU TY JESTEŚ TAKA NIEGRZECZNAAAAA? (rodzaj żeński, gdyż znacząca większość uczestników czworołapych to były suki), a ja na ryk Ravena, gdy coś jej wsadzało nos do klatki (pozdro szejset) robiłam ZAMKNIJ SIĘ. Na co szanowny pies zamykał dziób. Raz nawet rzuciłam panią lekkich obyczajów, jak mi Zuza wyszła w klatki i zaczęła się kręcić w morzu biegających luzem piesków itp. patrząc, komu by tu przyłożyć - pies wrócił, szemrząc coś pod nosem i przewracając oczami.

Trochę nie ogarniam. Z jednej strony niby wszyscy rozumieją, że są różne psy, że podłażenie bez pytania do innego psa może się różnie skończyć, że puszczanie luzem psa do uwiązanego psa (!!!) czy pozwalanie na podłażenie i wąchanie klatki, w której jest pies, jego miska, jego rzeczy to nie najszczęśliwszy pomysł a to wszystko SIĘ DZIAŁO. I to nie na spacerze w parku, a na seminarium, gdzie powinni być z reguły ludzie bardziej ogarnięci niż przeciętny posiadacz futrzaka.

I tak, teraz ktoś może powiedzieć, że moje psy są niewychowane, zjebane, mają problem z pilnowaniem swoich zasobów czy agresją. Tak, moje psy mają trochę problemów, część wynika z ich charakteru, część z różnych wydarzeń życiowych, ale nie rozumiem, dlaczego mam od nich wymagać bezwzględnego spokoju, gdy czekają przypięte do płotu, aż porozkładam klatki i ogólnie się ogarnę, a coś do nich podbija w radosnych podskokach i zaczyna je obskakiwać w kółko, poszczekując? Albo gdy siedzą grzecznie zamknięte w klatce i akurat coś sobie konsumują a tu nagle pojawia się obcy nos, który wącha co tam mają ciekawego? Gdybym sobie siedziała na ławce i jadła akurat pyszny obiad a ktoś próbowałby podejść i mi go wyrwać to chyba bym go rozsmarowała na chodniku. To samo w sytuacji, gdy grzecznie bym sobie czekała na przystanku na autobus, a nagle podszedłby jakiś podchmielony koleś i chciał mnie uściskać. Nie dziwię się zatem psom, że w wyżej wymienionych sytuacjach pozwalają sobie na komunikat WYPIER... . Tym mało optymistycznym akcentem kończymy na dzisiaj i pozdrawiamy :)

sobota, 9 sierpnia 2014

Ravenowy autyzm, czyli pierwsza cieczka.

Jakoś tak mnie natchnęło, żeby napisać, zwłaszcza, że to w sumie chyba dość nietypowe i zabawne - Raven ma autyzm. Nie chce jeść. Nie chce się bawić (!!!) ani pływać. Ogólnie to nic nie chce... No chyba, że to "nic" ma cztery nogi i jajka...


Teoretycznie pierwszej cieczki u suki standardowo możemy spodziewać się między 6. a 12. miesiącem życia, choć bywa, że musimy poczekać nawet 18 do 24 miesięcy. Raven, rzecz jasna, wstrzymała się aż do momentu, żeby umilić mi urlop i dostała cieczki 28 lipca br., czyli w wieku mniej więcej 9 miesięcy i 8 dni. A jeszcze "wczoraj" była takim smarkiem malutkim! 



Czy coś przepowiadało cieczkę? Ostatnimi czasy Rav była jakaś taka... smętna i dziwnie spokojna. Miała też powiększone sutki. Z jej jedzeniem ogólnie bywa średnio, zwłaszcza w upalne dni, ale gdy odmówiła całkiem żarcia już wiedziałam, że coś się szykuje... Hunter, zaprzyjaźniony DON, też zachowywał się inaczej niż zwykle - do tej pory po prostu usiłował się z nią bawić (mniej lub bardziej udanie) a pod koniec lipca wyraźnie zmienił się kontekst jego zainteresowania...

No i BĘC. Mamy cieczkę. Pierwszy tydzień minął bez większych stresów, obecnie kończymy drugi tydzień i pies wreszcie zaczął jeść - jest szansa, że przechodnie nie będą dzwonili do TOZu... Jako, że urlopujemy się obecnie w domu mojego R., towarzyszy nam starszy pies jego rodziców - młoda oczywiście nadstawia mu tyłek, ale nie robią jakichś strasznych scen, towarzystwo się rozchodzi na wrzaśnięcie, więc nie jest źle. Rzecz jasna są izolowane dla świętego spokoju.

Ogólnie mam cieczkową traumę. Miałam na tymczasie kilka lat temu suczkę, Małą Białą Ninę.

Był to pies bardzo kochany i grzeczny, mimo nieskończonych pokładów energii w małym, pięciokilogramowym ciałku. Jednak trafił do mnie z cieczką... Swoją pierwszą. Mała, gdy tylko widziała innego psa na horyzoncie, próbowała do niego biec, wyjąc jak syrena okrętowa. Sikała miliard razy dziennie, w tym również w domu na dywan (a co!). Ogólnie przechodziła cieczkę dość upierdliwie. Na samo wspomnienie mam ciarki...

Dlatego też zaraz po adopcji Zu umówiłam ją na zabieg, twierdząc, że żadnych cieczek więcej w moim domu... A teraz zastanawiam się bardzo, jak to będzie z Raven. Dzieci nie będzie miała na pewno i gdyby wydarzyła się wpadka to idzie pod nóż bezapelacyjnie. Ale jej cieczka jakoś da się przeżyć, chyba, że to tylko pierwsza jest w wersji light, a później będzie hardcore. 

Zastanawiam się też nad skutkami ewentualnej kastracji Raven w kontekście zmian behawioralnych. Suki po sterylce "samczeją", co widać pięknie na przykładzie Zu czy naszej "współlokatorki", 14-letniej owczarkowatej suki. Jeśli Raven ma być jeszcze bardziej zadziorna i jeszcze bardziej bucowata niż jest teraz, to może być kiepskawo w relacjach dziewczyn - można się śmiać, ale naprawdę się zastanawiam co z tym fantem zrobić. No ale termin na ewentualny zabieg to i tak 3-4 miesiące po cieczce, więc mam jeszcze chwilę czasu na zastanowienie się, co i jak... 

niedziela, 29 czerwca 2014

Osiem!

Jakoś tak wyszło niespodziewanie, że Raven lekko ponad tydzień temu skończyła 8 miesięcy. 

Raven Smutna Tfasz, bo zakazali biegania po suficie.


Co robiliśmy przez ostatnie 5 miesięcy? 

W sumie zdaje się, że niezbyt dużo. W końcu do rejwenowego mózgu dotarło, że jak ktoś mówi REJWEN to chodzi mu właśnie o pieska w skarpetach i wypada się chociaż odwrócić w stronę wołającego ;) Olbrzymie ilości czasu poświęcam na pracę nad samokontrolą trójkolorowego pieska z coraz lepszymi efektami. Ciągle pracujemy nad socjalizacją, zabieram kundle praktycznie wszędzie, gdzie mogę - na pola, na łąkę, nad rzekę, na wały, do parku, do lasu, na wieś i do centrum miasta, jeździmy pociągami, autobusami, samochodem (laski w bagażniku!!!), uczymy się, że wszędzie można się bawić, wszędzie dają jeść i jest fajnie. Spotykamy dziwnych ludzi, którzy czasem zasługują na basowe burknięcie szanownego pieska Kruczka (ogólną reakcją na naprawdę strasznego stracha jest zadarcie ogona, zjeżenie się od czubka nosa jak hiena i darcie mordy), ale małe szybko się przekonuje, że niepotrzebnie się zjeżyła i zaniepokoiła, bo np. straszna wielka buka z parasolem to tak naprawdę jakaś pani a nie potwór. Uczymy się ładnego zachowania przy wszelkich "łupach", bo pieseł zachowuje się czasem jak burak pierwszej wody i zdaje mu się, że należy łupu bronić do krwi ostatniej, bo mu wezmę i zjem, wiadomo. Uczymy się pływać i idzie nam coraz lepiej. Uczymy się, że na obroży idziemy ładnie a pełen luz mamy w szelkach. Zaczynamy podstawy obedience i coś tam chyba zaczyna świtać między klapciastymi uszami. Piłujemy przywołanie, wspomagając się lineczką - jednak oczy i łapy są nadal szybsze niż mózg, więc wolę nie ryzykować. 


Jaka jest Raven?



Mimo bardzo fajnej budowy - astronomicznie niezdarna. Potrafi się wypierniczyć na prostej drodze, zaplątać o własne nieskończenie długie nogi, walnąć w drzewo i nie wynika to z jakiejś jej ułomności np. wady wzroku, a raczej z wady mózgu - ona się nie przejmuje takimi rzeczami jak konwencjonalnym wykonywaniem pewnych czynności np. wchodzeniem po schodach, ona biegnie, a że schody są dość specyficzną powierzchnią do chodzenia, to oj tam oj tam, morda nie szklanka. W sumie prawdopodobnie powinnam się z nią na poważnie zabrać za świadomość ciała, zanim się zabije o jakiś słup biegnąc, bo w końcu takie obiekty pojawiają się TAK NAGLE! :D

Burcząca i gadatliwa. Zawsze ma dużo do powiedzenia, skwierczy, jojczy, burczy, burczy, burczy. Przy zabawie w szarpanko wydaje tak demoniczne dźwięki, że ludzie na ulicy odwracają się z przerażeniem. Potrafi naszczekać na wodę w miednicy czy w rzece albo na mnie, gdy zrobię coś, czego się nie spodziewa - ostatnio puściłam ją całkiem luzem bez linki w środku miasta, korzystając z deszczowej pogody i totalnej pustki, więc zanim pobiegła to na mnie naszczekała, wyraźnie zaskoczona. 

Emocjonalna. Powoli uczy się panować nad swoimi emocjami, choć nadal bywa, że sobie z nimi zwyczajnie jeszcze nie radzi. Ostatnimi czasy przestała przeraźliwie jęczeć w sytuacjach pobudzenia np. na dworcu kolejowym, ale jeszcze długa droga przed nami. Arię operową nadal wywołuje moja praca z Zu, kiedy Raven jest zamknięta/przypięta gdzieś, ale za to motywacja pieseczka do pracy wzrasta stukrotnie! Ciągle też trudno jej wytrzymać cmokaczy ciumkaczy, ale widać na tym polu znaczące postępy. 

Mendowata. W kontaktach z wieloma psami próbuje sobie trochę pokozaczyć, zwłaszcza jeśli widzi, że ten drugi piesek niekoniecznie jest twardy psychicznie. Ostatnio ugryzła w nos prawie 50kg owczarka, bo tak. Myślę, że nie rozsmarował jej po chodniku tylko dlatego, że był bardzo zaskoczony. Regularnie usiłuje się bawić małymi pieskami (nie Z nimi, a nimi...). Zu ma specjalne miejsce u niej w serduszku, ale mimo to nigdy nie odpuści okazji, żeby ją pacnąć, uszczypnąć, poślinić albo walnąć ją dupą w twarz. 

Niezmęczalna. Staram się tak planować wszelkie aktywności, żeby jej nie przeforsować, bo wiadomo, że to jeszcze gówniarz i rośnie, ale nie wiem, co musiałabym zrobić, żeby ona się zmęczyła fizycznie. Jedyna opcja na spokojny i zdrowy szczeniakowy sen to połączenie wysiłku psychicznego i fizycznego. A jak piesek czuje się wypoczęty to np. pożera swój materacyk w klatce, bo w ogóle to o co chodzi?

Socjalna i kochana. W nagrodę wystarczy się z nią powygłupiać, pochwalić, poskakać, dać coś do dzioba, żeby mogła poszarpać, niekoniecznie to musi być żarcie jak u Zu. Jak się kucnie to włazi to to na kolana i domaga się, żeby ją głaskać w brzuszek. Wtula się mocno, obejmując człowieka łapami i liże. 

Zawzięta. W zabawie w szarpanko mogłabym nią miotać sobie nad głową (gdybym tylko miała tyle siły), a ona by nie puściła. Gdy wymyśli sobie jakiś cel to stara się to niego dążyć, mimo nieprzyjemnych nieraz bodźców czy to pochodzących z otoczenia czy to moich korekt. 


Jak rozwijają się jej relacje z Zu?

W sumie jest to dość dynamiczna, nieco trudna relacja. Raven uwielbia wkurzać Zu. Jak Zu się marszczy i warczy to następuje seria podskoków, pacnięć, zaczepek i niezła beka, którą czasem muszę przerwać, biorąc pewnego pieska w białych skarpetach za fraki, żeby się ogarnął. Jednocześnie u księżnej o wiele zwiększyła się tolerancja na idiotyzm innych psów, przesunął się znacznie próg reakcji ZARAZCIĘZABIJĘ a rozbudował się system wczesnego ostrzegania o czyhającej śmierci. Jak już wspominałam, Zu jeździ z Raven w pociągu w jednej klateczce a także w bagażniku w samochodzie. Jak na razie przestała rzygać, a jej rzyganie samochodowe wymykało się wszelkim racjonalnym teoriom, więc jest dobrze. Jak dotąd laski stoczyły jedną poważną bitewkę, ale były obydwie podkręcone, w dość trudnych warunkach i upchane do ciasnej klatki - moja wina. Od tamtej pory mamy raczej spokój z serią mniejszych potyczek na zasadzie dokuczania sobie nawzajem jak w każdej normalnej rodzinie, a to jedna wyrwie drugiej patyka czy gryzaka bawełnianego, a to druga pierwszej zębami nakłapie przed pyskiem, a to któreś się zburczy - w każdym razie fascynuje mnie to, że wreszcie codziennie mam możliwość obserwować, jak dużo psy mówią sobie nawzajem bez użycia słów czy nawet bez komunikacji werbalnej. 


Co dalej?

Dalej myślę podobnie jak do tej pory - nadal przywołanie, nadal praca nad solidnymi fundamentami (motywacja, myślenie, podejmowanie decyzji, kształtowanie, różne rodzaje i formy nagradzania), socjal. Przydałaby nam się szkoleniowa grupa innych psów robiących za tło i rozproszenie, ale to nieco ciężki temat w Lublinie - ludzi interesują raczej ploteczki i puszczenie luzem piesków z zasadą "róbta co chceta", podczas których Raven nauczyłaby się co najwyżej świetnie gnoić słabsze pieski. Śmiejemy się, że w przyszłym roku powinniśmy zapisać Raven na wyścigi psów i zawody w skokach do wody - po odpowiednim treningu miałaby szanse na niezłe wyniki. Z uwagi na brak odpowiedniego pozoranta w okolicy raczej odpuścimy sobie obronę, najwyżej dając dziuni szansę raz na jakiś czas poszaleć z rękawem, a skupimy się na posłuszeństwie sportowym. Jest jeszcze jeden plan, ale o tym na razie ani słowa coby nie zapeszyć ;)

czwartek, 12 czerwca 2014

Rozdarcie.

Wbrew pierwszym skojarzeniom, wcale nie chodzi o to, że Raven zeżarła kolejną sztukę odzieży (a zdarza jej się, raz wciągnęła bokserki mojego R., które leżały OBOK klatki i hm... chyba postanowiła zrobić z nich stringi czy coś). Uwaga - będzie DŁUGO! Zdjęcia użyte w notce są autorstwa Agnieszki Filar - tu można zerknąć na jej blog :)

Jakoś tak wyszło, że mając w końcu zupełnie inny typ psa niż Zuz, postanowiłam z ciekawości odwiedzić pana pozoranta. Pierwsza próba odbyła się w marcu, pojechaliśmy z pieseczami na trening, Raven przez pierwszą godzinę buczał, skakał, piszczał i ryczał na zmianę, a ja w myślach układałam w całość kolejne sposoby, jak zadać jej bolesną śmierć. W międzyczasie Zu odbyła zajebiste treningi posłuszeństwa w ogromnych rozproszeniach.

Po pierwszym kryzysie Rav przywitała się z panem pozorantem, ukradła mu rękawiczkę, chciała zeżreć bacik, potarmosiła się trochę szmatą i to by było na tyle. Ogólnie widać było, że bardzo by chciała, ale trochę się cyka, usłyszałam ogólnie, że to taki piesek "nooo, do adżiliti co najwyżej", pomyślałam sobie, że spoko, agility raczej spowodowałoby trwałe kalectwo której z nas (względnie obu), ale zawsze sobie możemy podłubać obedience.

W kwietniu braliśmy udział w seminarium obedience, znaczy ja brałam jako wolny słuchacz a suki mi towarzyszyły, ale zaraz na początku maja pojawiła się możliwość wzięcia udziału w treningu obrony. Po długich rozmowach z bardziej doświadczonymi ode mnie postanowiłam spróbować jeszcze raz, a nuż widelec będzie jakoś inaczej.

Gdy przyjechałam na miejsce i zobaczyłam, że kręcą się tam ludzie z molosami, bullowatymi, owczarkami i takimi tam, to szczerze mówiąc miałam ochotę wracać do domu, żeby sobie wstydu nie narobić wyskakując z niespełna 17kg (wtedy) czarnym szczeniaczkiem w turkusowych szeleczkach :D Owszem, była jedna labradorka, do której zresztą moja gówniara postanowiła szurnąć na dzień dobry (odkąd skończyła pół roku to niekoniecznie jest miła dla innych piesków, ale o tym innym razem), ale oprócz niej raczej same "poważne" rasy...

Sami więc rozumiecie, że czułam się nieco jak debil idąc do pozoranta z tym wypierdkiem, ale później... Później spuchłam z dumy. Bo okazało się, że mój "piesek najwyżej do adżiliti" po prostu sobie wyszedł, merdając jak zwykle, ocenił sytuację: "O, jakiś facet, nie znam go, ale zaraz, zaraz - co on tam ma? O BORZE, to jest jakaś super ekstra rzecz i ja ją chcę, może sobie na nią zapoluję?" I z zadartą kitą i warkotem zabrał się do rzeczy, znaczy się - do polowania. I nie to, żeby się jakoś czaił specjalnie, po prostu zaczął drzeć ryja i poszedł jak po swoje. I nie ruszało jej, że w koło są ludzie (do których można by się pomizdrzyć), że wkoło są psy (które można by wku*wiać w wolnej chwili), że jakiś wielki obcy facet ją podnosi na gryzaku do góry, że ją zakłada na siebie tak, że aż musi go odpychać łapami - nieważne, bo ona tu ma misję i cześć.







Gdy schodziłam z Raven, która dumna jak paw dzierżyła w dziobie gappayowski gryzak i usłyszałam od ludzi, którzy regularnie się tak spotykają i ćwiczą: "Ale masz ZAJEBISTEGO psa, my takie rzeczy robiliśmy na drugim, trzecim spotkaniu! Jest genialna!" to stwierdziłam, że miałam nosa, że Raven jednak została :P

Drugie wejście było równie fajne, na trzecim widać było, że pies jest już bardzo zmęczony, ale nadal pracuje i jest tak bardzo spełniony, że bardziej chyba nie można - w końcu niecodziennie można podrzeć ryja i jeszcze coś sobie upolować ;) Jako ciekawostkę dodam, że Zu słysząc wrzaski Ravena darła mordę w samochodzie - wiadomo, obrzydliwa gówniara śmierdzi i w ogóle, ale w końcu stada się nie wybiera, co nie?

W przerwach odbywały się rozmowy i rozmówki na różne tematy, oczywiście poruszona została kwestia, czemu nie chcę robić agility, bo mój pies miałby do tego ogromne predyspozycje przez swoją anatomię... W sumie nie umiałam tego wtedy sensownie wyjaśnić, ale teraz już wiem - po pierwsze kwestie oczywiste, czyli mój brak koordynacji ruchowej plus Raven, który osiąga pierwszą prędkość kosmiczną*... no gips jak nic. Po drugie - agility jawi mi się jako sport, gdzie wszelkie emocje są "na wierzchu", pies jest najarany jak szczerbaty na suchary a przy tym wszystkim niekoniecznie używa mózgu, a przynajmniej niekoniecznie tak, jak powinien. Dużo bardziej widzi mi się obi, w którym trzeba zachować balans między pobudzeniem psa a precyzją wykonywania ćwiczeń i jeszcze zrobić to w taki sposób, żeby nie spieprzyć obrazu pracy.

Następna kwestia - "na pewno nie chcesz robić z nią obrony? Gdybyś się przyłożyła to jest idealny materiał, właśnie z takimi psami powinno się robić IPO!" Tu trochę zbaraniałam, znaczy - widziałam, że młoda sobie radzi, ale żeby aż tak...? Może wyjaśnię od razu moje motywy - postanowiłam w ogóle spróbować skonfrontować Ryra z pozorantem, bo wyszła nam lekka wrażliwość i bufanie na rzeczy nieznane, podejrzane wg psiego móżdżku, i uznałam, że w takich okolicznościach przyrody wygrywanie gryzaka z wielkim chłopem trochę psu pomoże. Teraz mocno się zastanawiam, czy nie sprawić psu raz na jakiś czas frajdy i nie wybierać się na cykliczne spotkania z pozorantem, choć jest to nieco problematyczne w naszym regionie ;)

A wracając do tytułu - czemu rozdarcie? Na semi z posłuszeństwa miałam szczerą ochotę czasem telepnąć jednym czy drugim psem, czasem nawet właścicielem, żeby się ogarnął, a na "ipowskim" posłuszeństwie brakowało mi budowania motywacji, wiele rzeczy robiono ręcznie zamiast psu pomóc, naprowadzić... Słowem - nie odnajduję się ani w szkoleniu "pozytywnym", ani "tradycyjnym". Ot, taki ze mnie dziwoląg. Być może dlatego, że mam tak skrajnie różne suczydła... ;)

* dotychczas nie spotkaliśmy jeszcze psa, który by dogonił biegającą Raven, ale jesteśmy otwarci na propozycje :D

sobota, 3 maja 2014

Rzecz o motywacji.

Fotografie do dzisiejszej notki powstały dzięki Adriana Jaworska Photography - dzię-ku-je-my! :)

Zwykle na psich blogach możemy sobie poczytać różne rzeczy o motywowaniu psa do tego czy tamtego, ale dzisiaj będzie parę słów na temat motywowania dwunogów i ogólnie nastawienia do pracy z psem :)

Od długiego czasu żyłam w przekonaniu, że doszłam z Zuzanką do ściany. Szkoleniowej, rzecz jasna. Że nic już z tego psa nie wykrzesam i powinnam się ogólnie cieszyć, że jest jak jest, bo w porównaniu do tego co było - jest zajebiście (tak, mało pokornie, ale z zuzowej przemiany akurat pękam z dumy, ajm soł sori).  Że jako pies mający swoje fazy Zu jest skreślona z uczestnictwa we wszelkich bardziej lub mniej formalnych spędach publicznych, że potrafi się zburczeć, że jak się czegoś przestraszy to mam pozamiatane, że może jednak za dużo od niej wymagam i tak dalej...

Ale byłam ostatnio na seminarium obedience i przyznam, że trochę mi się zmieniło spojrzenie. Zobaczyłam kilka fajnie pracujących psów i sporo psiaków początkujących, które mają problemy ze skupieniem na przewodniku, które wolą się z innymi pieskami bawić (czasem w śmierć), które mają w dupie w ogóle wszystko, których się nie da nagrodzić, bo w gruncie rzeczy nic ich nie kręci, które wykonują ćwiczenia jakby się miały zaraz wyrzygać i takie tam... Oczywiście nie przytaczam tu tych przykładów, żeby dokopać właścicielom tych psów, nie, absolutnie! Wręcz przeciwnie, fajnie, że ludzie starają się pokonywać różne problemy i trudności - czapki z głów, zwłaszcza gdy tak wiele razy spotykając jakieś problematyczne psy na co dzień słyszę "aaaaa, paaaaani, on tak ma, no to nic nie zrobię, nie?"!

Ale odnosząc to do naszej sytuacji uderzyła mnie refleksja - przecież my już to wszystko mamy! Mamy skupienie, mamy motywację, mamy schematy, różne sposoby nagradzania, zachowania zastępcze, mamy umowy i ustępstwa, mamy power, słowem - mamy dość solidne fundamenty do ewentualnego dalszego szlifowania... Zaczęłam się mocno zastanawiać. Oczywiście, nie mamy dopieszczonych szczegółów, wiele rzeczy dałoby się poprawić, wzmocnić, ulepszyć. Na pewno czas odkurzyć aport formalny, bo na 99% Panna Zuzanna znowu żarłaby koziołek aż miło. Na pewno całkiem leży przywitanie z sędzią, bo Zu do ludzi próbujących ją dotknąć (zwłaszcza "w robocie") ma nastawienie "o nie, o fu, idę stąd", dlatego musiałabym jej w sumie od podstaw bardzo mocno zbudować to jako zadanie do wykonania. Na pewno przydałoby się dopracować czyste pozycje. Na pewno musiałabym znowu pobalansować trochę między dynamizmem a podjarką. Ale z drugiej strony... Może to jednak jest ten moment, żeby zebrać dupę, poćwiczyć i się gdzieś pokazać i skompromitować? :D

Przy okazji semi poznaliśmy Adę i Sonię, która jest zaginionym dzieckiem Zu, słowem, atakują klony, zobaczcie sami:

Żeby było śmieszniej, to Sonię i Zu łączy dużo więcej, niż tylko podobny wygląd - z tego, co widzę, Sonia sprawia Adrianie takie same lub bardzo podobne kłopociki, jakie sprawiał mi szanowny Zuz na początku naszej przygody z obidjens ;)

Co do Raven... Raven, której ostatnio pykło pół roczku, rośnie i mężnieje w jakimś kosmicznym kruczym wymiarze czasoprzestrzennym, który dość słabo zazębia się z naszym rzeczywistym, ale pracuję nad tym. Ogólnie dziecko nieco dorasta (ostatnio nawet próbuje się aktywnie stawiać Zu!), nie jest już milutkim papisiem kochającym wszystko i wszystkich, choć staram się bardzo wzmacniać jej pozytywne relacje ze światem, oczywiście bez przesady - ku rozpaczy przechodniów i współpasażerów komunikacji miejskiej lub międzymiastowej, nie pozwalam głaskać, miziać i całować glizdującego Ravena, tylko czekam, aż obiekt się uspokoi i dopiero wtedy ewentualnie pozwalam się przywitać. Masa ludzi nie rozumie, dlaczego nie pozwalam Raven iść na całość, chyba powinnam ze sobą nosić jakieś nagranie na komórce obrazujące co dokładnie się dzieje, kiedy młoda traci kontrolę nad swoimi emocjami i skoki na wysokość prawie dwumetrowego człowieka to tylko opcja wstępna, jak w programie pralki automatycznej, a potem jest już tylko gorzej, łącznie z łapo- i zęboczynami. No cóż, może powinnam jej wtedy przyczepiać tabliczkę "musk OFF, łocz ałt!".

Moje codzienne wysiłki, ćwiczenia i wzmożona kontrola nad czarnym szczupakiem powoli, powoli, POWOLI chyba dają rezultaty. Rzecz jasna, czeka nas jeszcze bardzo dużo pracy (zwłaszcza nad opanowywaniem emocji), zanim będę o Raven mogła powiedzieć, że staje się ogarniętym psem, no ale niejako widziały gały co brały... Swoją drogą, nie wyobrażam jej sobie w przeciętnym domu, gdzie ludzie się cieszą, że piesek "tak wysoko skacze" albo "tak szybko biega" albo "tak śmiesznie podgryza" albo "tak śmiesznie szczeka i jęczy" albo "tak śmiesznie zagania pieski", bardzo szybko skończyłaby w schronisku albo na łańcuchu gdzie podawano by jej miskę na kiju... Przedwczoraj zrobiłam próbę dla niedowiarków - puściłam czarne z nowo poznanym młodym pieseczkiem luzem na parę godzin. Co robi Raven po kilku godzinach biegania (położyła się tylko dwa razy na kilka minut i wypiła miskę wody)? Biega dalej. To tak w ramach twierdzenia, że jak się zmęczy to przestanie biegać - nie, nie przestaje :D

Rejwen udaje, że myśli.

Dziewczynki dogadują się lepiej lub gorzej (ogólnie to nie bardzo mają wyjście, wiadomo), jednak w obliczu wspólnego wroga coraz częściej łączą siły - Raven przestaje się zachowywać jak bezmózgie cieszące się yeti, gdy zaczepia nas jakiś niezrównoważony rozdarty kundel, a zamiast tego staje przy Zu i razem dają gościowi do zrozumienia, że ma wyp... ten no, iść sobie, co z kolei kosztuje mnie jeszcze więcej pracy, żeby laski nie przeszły z trybu "odstraszamy" do trybu "jedziemy mu wpierd..., mamo, OK?".

Ogólnie więc przed nami bardzo pracowity sezon. Z psychologicznego punktu widzenia ponoć człowiek czuje się do czegoś bardziej zobowiązany, gdy się pochwali publicznie, a więc zakładam, że moje cele na najbliższy czas to porządnie przepracować z Zu zeróweczkę bez niedociągnięć w stylu "a ja wcale nie lubię tego obcego faceta co tu coś gada do nas" albo "jakieś ludzie łażą, jakieś pieski szczekają, to ja sobie idę, au revoir" oraz wypracować solidne podstawy z Ravenem. Czas pokaże, czy się uda :)

niedziela, 13 kwietnia 2014

O psach, które jeździły koleją czyli dwupies w pociągu.

Od jakiegoś czasu mamy potrzebę przemieszczania się z piesełami weekendowo do innego miasta. Znaczy ja mam potrzebę, a psy nie mają wyjścia ;)


Zastanawiało mnie zawsze jak przewieźć dwa psy na jednego człowieka - wszak wg PKP jeden pasażer może przewozić jedną psią sztukę, w dodatku na smyczy i w kagańcu. Psy małe mogą natomiast podróżować w "odpowiednich pojemnikach" i wtedy jadą za darmo. Okazuje się jednak, że PKP nie precyzuje do końca przepisów odnośnie przewozu zwierząt. Na psim forum przeczytałam bowiem, że sposobem jest... duży transporter i bilet na bagaż.

Podróż z metalową klatką i dwoma psami należy do przeżyć z kategorii sado-maso, nabyłam więc drogą kupna (no dobra, R. nabył) transporter materiałowy i postanowiłam sprawdzić, czy opisywany sposób rzeczywiście działa.

Za pierwszym razem wpakowaliśmy się razem z R. i sukami do przedziału konduktorskiego z pytaniem o przedział dla osób z dużym bagażem - pan konduktor spytał, czy TO ten duży bagaż, wskazując na psy, po czym wygłaskał Raven na wszystkie możliwe sposoby (co biedne Małe przyjęło z ulgą, bo w kagańcu NAJGORZEJ i każda pociecha dobra) i odesłał nas w odpowiednie miejsce. Przy kontroli biletowej na klatce leżały dwa kagańce, nikt nic nie mówił.

Za drugim razem jechałam już sama, w moim przedziale byli tylko panowie SOKiści, patrzyli z uwagą jak wrzucam psy do klatki, pan konduktor przy kontroli popatrzył z zaciekawieniem na transporter, ale nikt nic nie powiedział, że tak nie wolno czy coś. Panowie SOKiści nawet mi życzyli dobrej nocy :)

Za trzecim razem władowałam się z pajacami od razu do rowerowego, gdzie siedziała już grupka starszych mężczyzn. Byli oburzeni, że "takich grzecznych i kulturalnych piesków* nie wolno przewozić bez takiego koromysła, no co to komu przeszkadza?!" i "150 złoty za takie coś pani dała, jezusmario, kto to widział, w takie koszty dodatkowe ludzi wpędzać!" :D Przy wysiadaniu gdy pan konduktor zobaczył, że wlekę się do drzwi z tym całym majdanem - plecakiem, transporterem, zniesmaczoną Zuzą, jęczącym Ravenem - stwierdził "Ja pani wystawię tę torbę!" i zabrał mi torbę z ręki, po czym jak  te czarne barany się zastanawiały czy na peronie mamy wyjść czy jednak nie i nieco im pomogłam dodał jeszcze "Niech sobie wyskoczą spokojnie!" ale było już za późno, bo zostały wywleczone :P

Czwarta podróż czeka nas jutro z samego rana. Mimo problemów pobocznych (pani rodem z poprzedniego ustroju politycznego w okienku na dworcu burcząca, że JAKI BILET NA BAGAŻ?! na co naprawdę miałam ochotę jej odpowiedzieć, że sraki, i że to chyba ona powinna wiedzieć jaki bilet jest na bagaż...) mam nadzieję, że będzie w porządku...




*Tak, Zu jest grzecznym i kulturalnym pieskiem, a Raven została bezceremonialnie wepchana do transportera i zakryta tak, żeby nie zdążyła zacząć Procesu Jęczenia. Proces Jęczenia to cała głębsza filozofia: dobrze sobie pojęczeć zawsze i wszędzie, ogólnie jak nie wiesz co robić - jęcz. Jak jesteś głodna albo nie jesteś głodna, jak chcesz gdzieś iść albo jak nie chcesz iść, jak widzisz pieska albo piesek właśnie znika z pola widzenia, jak biegasz, nie biegasz, stoisz i leżysz, i wisisz, i siedzisz, jak mama na Ciebie krzyczy, bo polujesz na samochody, albo mijasz tak bardzo fajnych przechodniów, że po prostu nie możesz się powstrzymać, żeby chociaż nie podskoczyć w ich kierunku, albo próbujesz sprawdzić co sąsiadka niesie w torbie z mięsnego, albo Zuza nie chce się z Tobą bawić, i jak jesteś zmęczona albo wcale nie, albo jak dostaniesz w końcu w ucho, bo przeginasz pałę - jęcz. To zawsze pomaga. Nie wiem jak, ale pomaga. No chyba, że ktoś się naprawdę zezłości i kieruje w Twoją stronę groźny karalne i wygląda, jakby całkiem miał zamiar je wprowadzić w życie. Wtedy jęcz ciszej, ale wytrwale. Przestawaj tylko, jak walą w klatkę kijem bejsbolowym, bo wtedy chyba są naprawdę wkur..., tego, no. 

czwartek, 13 lutego 2014

Szczeniaczkowe mądrości.

Tak się jakoś złożyło, że przybyło nam w domu nieletnich. Nieletni mają jeszcze mleczne zęby i mały móżdżek, jednak wykazują się zaskakująco dużą socjalnością do świata, co przesądziło o tym, że zostają w naszym gospodarstwie domowym.



W związku z tym, że temat szczeniaczkowy u mnie w rodzinie był ostatnio grany w latach 90. ubiegłego wieku, postanowiłam sobie nieco poszperać tu i tam, żeby wiedzę odświeżyć. Postanowiłam zacząć od jednego z największych "psiarskich" forów.

Jezus Mario.

Na szczeniaczki nie wolno krzyczeć.
Przy psie poniżej 6. miesiąca życia nie można stosować ŻADNEJ awersji.
Szczeniaczki trzeba izolować, żeby zrozumiały, co robią źle.
JAK TO PARĘ GODZIN W KLATCE?! JAK W SCHRONISKU!!!
Szczeniaczki muszą wychodzić na dwór co 3 godziny.
Nie należy pozwalać starszym psom korygować szczeniaka.
Należy pozwalać psom się swobodnie ustawiać i docierać i w ogóle nie interweniować.
Piesek musi jeść tylko dobrej jakości suchą karmą.
Piesek musi jeść wszystko po trochu, żeby się przyzwyczaił.
Piesek nie może jeść suchej karmy.
Szczeniaki nie mogą wychodzić na szelkach/obroży.
Szczeniaki muszą wychodzić na szelkach/obroży.


No to Raven ma przesrane.

Nie dość, że dużo czasu spędza w klateczce, żeby się nauczyć, że jest tryb pośredni pomiędzy "śpimy jak zwłoki" a "napieprzamy po ścianach, juhu!" i nazywa się to odpoczywaniem tudzież nic-nie-robieniem, to jeszcze zaczynam ją uczyć różnych komend i - o zgrozo - ich wymagać w różnych rozproszeniach.

Zaczynam ją nagradzać nie tylko żarciem, ale też polowankiem na piłeczkę. Nie wychodzi przez jakiekolwiek drzwi, dopóki nie posadzi swojego szanownego czarnego zadka na ziemi.

Wie już, że kliker jest fajny i uczenie się też jest fajne, i się za to dostaje nagrody rzeczowe i buziaczki (szkolenie na buziaczki jest u nas metodą innowacyjną, bo nigdy jeszcze nie miałam psa z takim socjalem :P).

Wie również, że niekoniecznie jestem szczęśliwa jak w przypływie miłości skacze na wysokość mojej twarzy i próbuje mi wybić zęby. I że jak klnę to znaczy, że żarty się skończyły i trzeba spierdzielać, najlepiej do klateczki i twierdzić, że jest się niewinnym.

Wie, że jak będzie za bardzo dokuczała Zuzie to dostanie bęcki. Co nie przeszkadza jej ciągle próbować...



Wie, że jeśli spotka coś strasznego na swojej drodze to ma moje pełne wsparcie.

Wielu rzeczy jeszcze nie wie. Nie wie, że nie gonimy ptaszków, ani nie zżeramy śmieci na spacerku, ani nie ciskamy się na smyczy na wszystkie strony. Ciągle jeszcze sprawdza, czy jęczenie w klatce mogłoby sprawić, że ją ktoś wypuści. Czasem jęczy, bo jęczy.

Często na moje uwagi, że mogłaby przestać robić to czy tamto, odbiega z rozbawionym wyrazem mordy na zasadzie "Hehehe, pokrzycz sobie stara, a jak Ci przejdzie to się pobawimy, co nie?". Przy powitaniach z nowymi osobami jest tak podjarana, że siiiiikaaaaa, ale liczę, że jej przejdzie - na mnie już tak nie reaguje.

Powoli uczy się, jak być fajnym psem, że w życiu nie ma nic za darmo, że człowiek dysponuje różnymi zasobami, które by mogły ją zainteresować i wydaje je w określonych okolicznościach.



Uczy się szacunku do starszych psów. Uczy się też, co to znaczy NIE - o dziwo, rozumie. Wie też, że zawsze pokażę jej, co może robić ZAMIAST czegoś zakazanego. Wie, że jest Małe, wie, co znaczy "chodź", "idziemy", "poczekaj", "tu-tu" (zmiana kierunku), "jedz, Twoje", "siadaj", "ej" (przestań robić to, co robisz), "idź na górę", "złaź" (z łóżka), "szybciutko" (popędzające przy różnych czynnościach), "super szczeniak!", "do klateczki". Wie, kiedy się cieszę i w pełni aprobuję jej zachowanie, a kiedy się wkurzam i lepiej natychmiast się uspokoić, a najlepiej usiąść z niewinną miną.


Ma w sobie potencjał, którego postaram się nie zepsuć, żeby wyrosła na normalnego burka. I chyba wrócę do sprawdzonych lektur i własnego wyczucia, zamiast czytać te internetowe idiotyzmy ;)