sobota, 26 września 2015

Bieszczady z psem - czyli gdzie byliśmy, jak nas nie było - część druga.

W ten okropny, deszczowy dzień, gdy Zu próbuje chodzić na spacer POD Raven a Raven mówi jej, żeby bujała torby, odpalam zdjęcia z tegorocznego mini-urlopu i wracam myślami do górskiego wypadu z piesełami. Zapraszam zatem do poczytania o tym, czy warto w ogóle wybrać się z psami w okolice mało psom przyjazne (zakaz poruszania się po terenie BPN) i jak to wygląda w praktyce. 

Solina, Polańczyk


Last night I dreamt of San Pedro...


Widoki w Polańczyku na jakimś leśnym parkingu.


Na pierwszy ogień wybraliśmy się nad Solinę, aby odhaczyć prawdopodobnie najbardziej zaludnioną pozycję na naszej liście i trochę psychicznie zmęczyć psy po długiej podróży, wszak wiadomo nie od dziś, że bycie grzecznym bardzo męczy pieski. Ludzi było od groma i jeszcze trochę, choć mój R. twierdzi, że jak na normy tej okolicy udało nam się wstrzelić w bardzo małe natężenie tłumów. Pieski zajmowały się głównie robieniem dobrego wrażenia, gdyż chodziły grzecznie, wykonywały komendy i sztuczki, olewały ciepłym strumieniem ciskające się w naszą stronę inne burki (kundelki różnej maści i rozmiaru, yoreczki, buldożka, labradora, którego facet ledwo utrzymywał, ale kagańca niet, bo to przecież dogoterapeuta wyprany z agresji pies bez zębów a także morderczego chihuahuę, który uważał, że jest co najmniej rottweilerem). 


Siemasz, matko, grzeczne pieski będą teraz jeść cuksy.

Zu, jak przystało na damę, zachowywała się wzorowo przez cały dzień, natomiast Raven czasem na bocznych ścieżkach robił minę i próbował się buraczyć do napotkanych ludzi, za co zbierał solidny opier..., więc był stanowczo niepocieszony. 



Po zwiedzeniu okolicy wybraliśmy się zatem w dalszą podróż, gdyż naszym celem była...


Cisna - Wołosań


Jako, że wyjazd był nieco na spontanie, jak to mawia młodzież, postanowiliśmy po prostu wziąć namiot i udać się na kemping w Cisnej. W tym miejscu serdecznie polecam Agroturystykę Tramp, a w zasadzie jej pole namiotowe - czysto, tanio, przestrzeń wykorzystana w sposób bardzo przemyślany, właściciele sympatyczni, pomocni i pro-psi. Ubolewali nad tym, że nasze psy lubią koty, bo okoliczne mruczki zajmowały się głównie obszczywaniem namiotów i "mogłyby je tak trochę przegonić choćby na trzy dni". Raven prawie zalizał na śmierć ich dzieci, a przed raczkującym berbeciem wyłożył się nogami do góry i zamienił się w nanny-doga, podczas gdy zniesmaczona Zuzanna przyglądała się tym scenom z odpowiedniej odległości. Ciekawe miejsce - obok rzeka Solinka, stacja kolejki bieszczadzkiej, karczmy, sklepy (a w nich pyszne piwa regionalne!), wejścia na szlaki, słowem - full wypas. 

Po pierwszej (chłodnej!) nocy spędzonej pod namiotem i śniadanku w warunkach polowych, postanowiliśmy udać się na Wołosań szlakiem czerwonym. W tym celu przeszliśmy przez miasteczko, kierując się drogą asfaltową, w Google Maps oznaczoną jako "Główny Szlak Beskidzki Imienia Kazimierza Sosnowskiego" aż do Bacówki pod Honem. Za Bacówką, zaskoczyło nas ostre jak cholera podejście na właściwy szlak i już wiadomo było, że zakwasy murowane. A później było tylko gorzej :D Jednak siedzący tryb życia mocno daje się we znaki... 

Zdjęcie z portalu mapa-turystyczna.pl - nie oddaje tego koszmaru zarówno podczas wspinania się na górę, jak i schodzenia w dół :P

Cóż było zrobić - sprawniej (to R. i psy) lub mniej sprawnie (to ja) pełzliśmy do góry i w dół, pokonując kolejne szczyty (Hon, Osina, Beret, Sasów), od czasu do czasu spotykając innych wędrowców, o obecności których wiedzieliśmy niestety dużo wcześniej z powodu burczącego buraka w białych skarpetach, który obwieszczał NIEBEZPIECZEŃSTWO. 

Gdzieś po drodze, gdy ja wypluwałam z siebie płuca na postoju. Zu radziła sobie bardzo dzielnie, natomiast Raven nawet ust nie otworzył. 

Z tej wędrówki moim głównym wspomnieniem jest przeraźliwy wiatr, który zmusił nas do marszu w kurtkach, z kapturami na głowach, mimo dość słonecznej pogody oraz... tajemnicze kupy :D Pierwszą moją myślą po zobaczeniu takiego stosu łajna na porządnej wysokości było, że niechybnie pożre nas zaraz jakiś stary niedźwiedź. Chciałam nawet sprawdzić w internetach, kto mógł wyprodukować takie hm... niezbyt twarde dowody i czy mają one cokolwiek wspólnego z misiami, ale oczywiście internet w górach nie hulał, co potęgowało mój niepokój. Dopiero po powrocie do domu sprawdziłam, że były to odchody... żubrów (JAK, na wszystkich bogów, takie wielkie krowy łażą po TAKIM terenie?!), więc zasadniczo chyba nic nam nie groziło. Teraz wydaje mi się to śmieszne, ale wtedy wcale mi do śmiechu nie było, uwierzcie. Ostatecznie na Wołosań nie dotarliśmy - zrezygnowaliśmy gdzieś w okolicach Sasowa, bo uznałam, że lepiej nie szaleć i mieć siłę, by wrócić do miejsca noclegu, niż dojść na Wołosań i dzwonić po GOPR ;) Niemniej jednak sama trasa była dość ciekawa i na pewno wytrawnym turystom dostarczyłaby więcej frajdy, niż mojej skromnej osobie bez kondycji fizycznej (niestety). 

Po powrocie na kemping psy zażyczyły sobie wody, strawy oraz aportowania piłeczek. Czasami zastanawiam się, gdzie leży granica wytrzymałości fizycznej przeciętnego burka, bo o ile Zu była wyraźnie zmęczona i szybko poszła spać, tak Raven sprawiała wrażenie, że mogłaby przejść tę trasę jeszcze ze trzy razy z palcem w... no, wiecie, gdzie, więc w czasie wolnym łapała pasikoniki, usiłowała nawiązać bliższą znajomość z mieszkańcami sąsiedniego namiotu lub wypatrywała burego kota zwanego przez nas Bobkiem (nie pytajcie), żeby go przepędzić za ogrodzenie. 




Wetlina - Jawornik



Następnego dnia udaliśmy się do Wetliny (był tam Biały Jack i jego człowieki), gdzie na początek spotkał nas powiew PRLu, postanowiliśmy bowiem, z braku innego miejsca, zostawić auto na parkingu PTTK. Po niezbyt miłej konwersacji (czego chco, co szukajo, a na ile ten samochód chco zostawić, a ja nie pytam o plany tylko na ile, ja musze miejsce dla swoich gości mieć, te turysty wcale nie czytajo, dzisińć złoty za parking!) pożegnaliśmy babę i wyruszyliśmy w trasę. 

Zgodnie z sugestią Pańci Małego Białego wybraliśmy się na Jawornik szlakiem żółtym, a schodziliśmy zielonym, skrajem Parku Narodowego. Za nami szli jacyś ludzie z pinczerem mini, który zachowywał się gorzej niż Raven, więc na bieżąco wiedzieliśmy, w jakiej odległości się znajdują, bo pinczer piłował japę prawie non stop. Nie będę się powtarzać, jeśli chodzi o opis trasy, bo temat w zasadzie wyczerpano u Białego Jacka, więc zapodam trochę fot z tostera, żeby nie było, że tylko udajemy, że byliśmy :P 


Mamełe, idziesz?

Heloł!



Matko, cieniasie!

Jecie paluszki? Już idę!

Duszenie... to znaczy, PRZYTULANIE niegrzecznego pieska. Na końcu czarnej smyczy znajduje się Zuzanka żrąca paluszki sezamowe w krzakach - tyle wygrać!


Zapomniałam na śmierć o Chacie Wędrowca - pisała o niej Paulina, więc zachęceni pozytywną relacją postanowiliśmy sprawdzić, czy sympatia do psów obejmuje też nieco bardziej kłopotliwe i większe egzemplarze niż Mały Biały ;) Okazało się, że owszem - praktycznie z miejsca zaproszono nas do środka karczmy, gdzie burki natychmiast zajęły strategiczne miejsca pod stołem i... poszły spać. Niektórzy goście byli zdumieni, że pieski były takie grzeczne. No cóż - ja też byłam nieco zaskoczona, bo to była pierwsza wizyta Raven w takim miejscu. Egzamin zdany na szóstkę! :)

Co do samej karczmy - ciekawy klimat, jedzenie wyśmienite, ogromne porcje (mimo zmęczenia i głodu ledwo daliśmy radę je zjeść), obsługa bardzo miła. Na pewno odwiedzimy Chatę Wędrowca jeszcze nie raz. 

Pogoda nieco popsuła nasze plany, więc po dwóch dniach wędrówek wróciliśmy do domu. Nie mogłam sobie odmówić pstrykania widoczków na obwodnicy bieszczadzkiej, mimo posiadania tylko telefonu. Zamówiona kamerka (tak!) dotarła do nas oczywiście po wyjeździe :D 



W kwestiach innych - psy na wyjeździe - z braku lodówki - jadły żarcie puszkowane i wszystko to, co my - bułki, banany, pomidory, gruszki, jabłka, jeśli jednak zdarzy nam się odwiedzić to miejsce ponownie, to chyba dam sobie spokój z puszkowanym żarciem (kupy ogromne i w ilości zatrważającej w porównaniu do BARFa) i parę dni suki przetrwają na drobiu z lokalnych sklepików. Zwłaszcza, że po powrocie do domu i surowizny młoda zaprezentowała postawę "niedobre, nie smakuje, paskudne, raczej nie jem" i wyraziła swój protest dwu- czy trzydniową głodówką. W dupie się poprzewracało od konserwantów i dodatków smakowych najwyraźniej ;) 

3 komentarze:

  1. Czy tylko ja dostaję totalnego bzika na hasło GÓRY? :D
    Zdjęcia prze-prze-prze cudowne, widoków tylko pozazdrościć <3
    Wspaniała przygoda, mam nadzieję, że i ja dostąpię kiedyś tego zaszczytu i również zabiorę swoje czterołapy w góry :)
    Pozdrawiam! :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Och zazdroszczę! Ja nie mogę chodzić po górach, bo mi się słabo robi.

    OdpowiedzUsuń
  3. O, fajnie by było. Tylko obawiam się, że Szilopies w połowie drogi zażądałby niesienia na rękach, bo to histeryczna bułka jest i jak bolą łapki to jest KONJEC, MATKA, KONJEC, JA TU UMIERAM, a przechodnie warczą, że znęcamy się nad pieseczkiem.

    OdpowiedzUsuń