poniedziałek, 4 stycznia 2016

Wieś, psy i konie, czyli sylwester po lubelsku


Ach, co to był za weekend! Choć wróciliśmy do domu już wczoraj, nadal mam problemy z powrotem do szarej rzeczywistości. Założenia na "okres bombowy" były proste - wyjechać gdzieś, gdzie będzie spokój. Gdziekolwiek. Bez jakichś udziwnień, zbędnych luksusów, wymyślnych rozrywek. Poszukiwania odpowiedniego miejsca rozpoczęłam już jakiś czas temu, gdy nagle nadeszła propozycja na spędzenie tego okresu u zaprzyjaźnionej hodowczyni i jej rodziny. Co z tego wynikło? Poczytajcie :) 


Nie ukrywam, że miałam obawy.

Konie. Dwa Araby - Giewont i Fikacz, szetland Alf, konik polski Edward i jeszcze klaczka Tosia (choć ona bidna, chora, więc siedziała w stajni). Jasna cholera, jak tu z końmi pogodzić psy, które nigdy koni nie widziały na oczy, a już na pewno nie musiały kilka razy dziennie przechodzić przez podwórze pełne koni? 

Alfik od razu uświadamia gościom who is who

Konie u Magdy są szalenie ciekawskie. Nie znam się na koniach i nie wiem, czy jest to reguła dla tego gatunku, ale od razu zostaliśmy obwąchani i oglądnięci ze wszystkich stron. Szetland nawet uznał, że warto szczególnie pochylić się nad zawartością naszych siatek i toreb, więc odruchowo... uszczypnęłam go w nochal, toteż kontrola została odsunięta w czasie. 

Zu uznała, że konie są straszne i trochę penia, Raven nie bardzo wiedziała, co się z tym robi - póki Edek nie przybiegł do niej i nie zrobił jej BUUUU. Wtedy Raven uznała, że ona też mu tak może zrobić, a co! Przez cały urlop była więc naszym psem zaganiającym konie - gdy chciałyśmy wyjść z trzęsącymi portami Zu i Bellą, wysyłałam Raven przodem i ona zajmowała się oczyszczeniem terenu do samej furtki. Raz nawet uratowała zuzowe dupsko, gdy szetland z polakiem uznali, że fajnie będzie pogonić tego małego śmiesznego pieska w róg podwórza aż do płotu - zanim zareagowałam, Raven oceniła sytuację i wystrzeliła jak z procy z rykiem, żeby panom koniom uświadomić, że nieelegancko tak straszyć Zuzankę. Nieco się obawiałam, czy nie płoszy i nie stresuje chłopaków, ale Alfik raz nawet podjął z nią coś w rodzaju zabawy w berka i widać było, że obu stronom to odpowiada. Araby trzymały się z godnością z daleka.

Przepiękny Giewont

Edward w całej krasie

W terenie (gdyż dzięki uprzejmości Magdy miałam okazję powozić zadek na Edim) Raven na początku była nieco zdziwiona, raz nawet zawracała do domu w poszukiwaniu mej osoby, która jej nagle zniknęła, ale jak już zajarzyła, co jest grane, pilnowała się ładnie i trzymała blisko konia jednocześnie mając baczenie na jego kopyta - no jak nic - pies do konia. Chyba muszę to wziąć pod uwagę na przyszłość ;) 

Tak jest, to czarne obok konia to Raven - bardzo grzeczna Raven w dodatku!

Koty. Konkretnie dwa maine coony i jeden kot wstrząśnięty mieszany wiejski w wieku trudnym. Zu, odkąd odkryła, że koty nie są tak straszne jak myślała, bardzo lubi kotki. Nawet takie, które się stroszą i prychają. Z nią nie było więc żadnego problemu. Raz nawet leżałam sobie na materacu, z jednej strony mając Zu wywaloną cyckami do góry a z drugiej wielkiego kocura MCO widocznego poniżej. Natomiast Raven... Obce koty na terenie psa są traktowane jak intruzi i gonione z wielką pasją. Ogólnie obce koty u kogoś są świetne do pogonienia zabawowego, ale gdy kot się zatrzyma to w sumie nie wiadomo, co robić, jak żyć i w ogóle - burczy to to, syczy, fuczy i daje z liścia, zjeść to, odejść czy co? 

Drapot Rudolf

Kontakty Raven z kotami były więc szczególnie nadzorowane, żeby jej nie przyszło do głowy nic głupiego - najmłodszy kocur Atakmen (khe khe, zgadnijcie skąd imię) co jakiś czas robił włam na piętro, żeby podnieść ciśnienie pieskom z rana, ale oprócz tego było całkiem poprawnie. 

Inne psy. Oprócz moich - dwa ogary - Gryzoń i Borówa, dwa labradory - Bazyl i Łałcio, kundliczka Bella, a ostatniego dnia nawet bedlington terrierka Shona i jeszcze jedna kundliczka Czika. Tu wiadomo, bywały zgrzyty większe i mniejsze ale na ogół było całkiem przyzwoicie. 

Chłopaki i rudzielec, ale nie wiem, czy to Drapot czy Tygrys

Borówa udaje bardzo poważnego psa

Borówa i rude zło, znaczy ten... Atakmen!


Zu standardowo nie chciała mieć z nikim kontaktu, a wszyscy chcieli mieć kontakt z Zu, co doprowadziło ją nawet do tego, że chowała się w pokoju dzieci (!!!) nie bacząc na swoje raczej chłodne uczucia do małoletnich. Raven natomiast uznała, że bycie stróżującym burakiem jest OK, co przekładało się na mały dymek od czasu do czasu, bo przecież MOJA Zuza, MOJE jedzenie, MOJE wszystko. Raz mi się zakotłowało całe towarzystwo pod drzwiami, ale wyciągnęłam do góry bedlingtonkę i - co zabawne - cały system NATYCHMIAST wrócił do równowagi. Terrierka lubiła sobie pofuczyć, ale i tak uważam, że jest super psem i niepokojąco mi się spodobała. Moje sucze spędzały większość czasu wolnego na piętrze, gdzie mogły w spokoju się wyspać i wygrzać kości po mroźnych, długich spacerach. 

Z lewej Łałcio, z prawej Bella, reszta oszołomów gdzieś na przodzie

Od lewej - Raven, Shona, Borówa, powyżej Bazyl, Łałcio i Zu z Gryzoniem w tle 

Zwróćcie uwagę na Zu - zwłaszcza ogon, którym...

... próbuje sobie dodać animuszu, bo przecież mamy nową suczkę na spacerze (Czika, czerwone szelki) i trzeba udawać, że jest tu się kierownikiem całej imprezy!
A Raven zagania owcę.

Najbardziej burzliwe baby na pierwszym planie

Jak widać, każdy miał kawał przestrzeni dla swoich ulubionych aktywności - Łałcio na ten przykład co jakiś czas się meldował radośnie. Ponoć częstotliwość meldunków znacząco wzrasta po wytarzaniu się w padlinie...


Dom, w którym mieszkaliśmy, na szczycie schodów nie ma drzwi - aby uniknąć nalotów (zwłaszcza ze strony młodej ogarzynki, która przypomniała mi BARDZO upierdliwy okres z życia Raven) zrobiliśmy specjalną zagrodę z ramy drewnianej kołyski i koca. Ogary zgodnie uznały, że skoro pojawiło się w przejściu jakieś dziwadło to nie należy go forsować, jednak Bazyl i Łałcio, kupą, mości panowie - zagrodę zwyczajnie wyważyli przy pomocy swoich okazałych łbów, wparowując któregoś dnia na górę o 6 rano, co wywołało bardzo głośny protest ze strony tymczasowych lokatorów pięterka. Na brak wrażeń nie można było zatem narzekać.

Mroźne dni upływały nam na spacerach po przecudnej okolicy, wieczory na biesiadowaniu z Gospodarzami, były śpiewy, gitarra, różne trunki, było luźno i wesoło, i nikomu nie przeszkadzało, że siedzisz sobie w starych ale wygodnych, obkłaczonych portkach, na bluzce masz gluta z psiej śliny, obok Ciebie leży pies, a żeby zrobić sobie kawę czy herbatę musisz najpierw zdjąć z ekspresu bądź wyjąć ze zlewu rudego kota. Fantastycznie odpoczęłam psychicznie, bo na wsi czas płynie inaczej, psy łaziły bez smyczy i bez spiny, Zuzie udało się nawet zeżreć lodową kupę, bo ktoś się zesrał za kapliczką. Pewnie dlatego, że miała płot i mniej wiało. 

Sam sylwester też zasłużył na kilka słów opisu, bo był, jakby to rzec, niestandardowy i nawet nie chodzi o to, że w mieście walą przez dwa tygodnie a tutaj wybuchy trwały jakiś kwadrans. Zaczęło się od tego, że zaspałam. Nic to, ogarnęłam sytuację i wyjechaliśmy nieco później, niż pierwotnie zakładałam, szczęśliwie docierając na miejsce. Czekaliśmy jeszcze na Agatę z Bellą i Jacka z Cziką. Mieli przyjechać kamperem, którego wymienili jednak na osobówkę, którą wymienili ostatecznie ponownie na kampera, ale powstało spore opóźnienie, więc jechali do nas późnym wieczorem, błądząc po drodze - po krótkich ustaleniach telefonicznych byli tuż tuż, minęli nas jednak i postanowili zawrócić na wiejskiej, wąskiej drodze - i to był błąd. Wpadli bowiem do rowu, wywalając jednemu z mieszkańców ogrodzenie - całe szczęście wszyscy cali i zdrowi, ale kamper w rowie, ciemno jak w ... no, wiecie gdzie, mróz jak cholera, a za chwilę północ. Próby wypchnięcia pojazdu spełzły na niczym, zatem toast noworoczny wznieśliśmy w temperaturze dramatycznie ujemnej, po ciemku i na polu, po czym ruszyliśmy po pomoc w postaci sąsiada z terenówką. Trochę to trwało, sąsiad totalnie na bani ale eligancko, bo w kapeluszu, linka holownicza w bagażniku, bagażnik zamarznięty, z trudem wydobyto linkę, po czym przy kolejnych próbach wyciągu padła jakaś pompa czy inne cholerstwo, potem próbowano ściągnąć ciągnik, ale wszystkie porozbierane na zimę oraz właściciele w stanie nieważkości imprezowej, potem skończyła się ropa w kamperze, potem jedyny trzeźwy kierowca pojechał do Piask po paliwo, a ja odmrażając sobie palce i mniej szlachetny koniec pleców, zaczęłam rozumieć skąd kabarety czerpią inspirację do swoich skeczy. Koniec końców kamper z właścicielem został na noc w rowie i nad ranem przyjechała po niego pomoc drogowa, która z trudem oswobodziła ich z tej trudnej sytuacji. Sąsiedzi po wytrzeźwieniu pewnie do tej pory zastanawiają się, co tam się działo, skoro zostały tylko dowody zbrodni a sprawcy brak, jednak sprawa została już wyjaśniona, płot, gdy tylko rozmarznie - zostanie naprawiony a sylwester 2015/2016 na zawsze zostanie w naszej pamięci. Zwłaszcza Gospodyni, której w drodze powrotnej Łałcio zaaportował radośnie jakiś kilogram zmrożonego gówna :D 

Żal było wyjeżdżać i wiem, że gdy tylko czas pozwoli, pojawimy się tam znowu. Serdecznie polecamy to miejsce wszystkim - Herbu Bazyl FCI. Wszystkie fotografie zamieszczone w niniejszej notce są autorstwa Magdy Kuśmierczyk - dziękuję! 

17 komentarzy:

  1. Czytam, czytam i jak doszłam do bedlington'a to prawie się rozpłakałam. Oh... moja ukochana rasa, której nigdy nie spotkałam na żywo, a po to czesto wybierałam się na wystawy. Zazdroszczę Ci... zazdroszczę Ci załego wyjazdu, szczeólnie terenu na koniu z psem... moje marzenie, ale nie mam nikogo na tyle zaprzyjaźnionego, kto pozwoliłbymi puścić Burka by ten ogranął, że konie nie są wcale takie straszne. Cudownie spędziłaś czas, i naprawdę Ci zazdroszę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze polecam kontakt z Magdą i wizytę "u Bazyli" - to niesamowite miejsce, dobra energia, miłość do zwierząt, pasja... Wiem, że poznałam dopiero ułamek magii tego miejsca i będę tam wracać. Obecność bedlingtona można dograć, niżej wpisała się Gosia, pańcia Shony :D

      Usuń
  2. Uwielbiam Twoje wpisy, kwiczę nad nimi zawsze, często i gęsto. Najbardziej ukochałam tajemnicze gówno za kapliczką i wystrojonego sąsiada <3 Pisz psią książkę, kupię ze dwie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło czytać takie słowa :)

      Usuń
    2. A czy w tym magicznym miejscu można jakoś się umówić i wypożyczyć? Czy to prywatna sprawa?

      Usuń
    3. Gospodarze tam mieszkają, razem z całym inwentarzem :)

      Usuń
  3. O tak to bardzo piękne miejsce, mega sympatyczni ludzie, cudowne zwierzęta :) Każdy wolny czas spędzamy tam z naszymi dziećmi i bedlingtonką, która doskonale dogaduje się ze zwierzakami Magdy i Przemka (znaczy rządzi chłopakami, lekkie pyskówki z Borówą- a co gówniara będzie ją za ogon ciągnąć ;) ,gonitwy z końmi, wyżeranie g... w stajni i opróżnianie kocich misek które stoją wysoko co by psy nie dostały ;)). W końcu hrabina z miasta może pokazać co to znaczy prawdziwy terrier... Pozdrawiam i mam nadzieję że jeszcze kiedyś się tam spotkamy . Gośka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bedlingtonka nieziemska, zawróciła mi w głowie, choć jestem zdecydowanie miłośniczką pastuchów :)

      Również mam nadzieję - do zobaczenia, uściski dla Was :)

      Usuń
  4. O boże, bożenko! Rzeczywiście w kupie dzieją się cuda :D Nasz Sylwester zdecydowanie należy do tych nudnawych ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ojej, świetny wyjazd! I konie... Ciekawam, jak mój zareagowałby na konie. Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się nieco obawiałam, ale okazało się, że nie jest tak źle. Pozdrawiam również :)

      Usuń
  6. Uśmiałam się jak głupia, zwłaszcza przy emocjonującym opisie samego Sylwestra. Chociaż kupa za kapliczką dzielnie walczy o zwycięstwo :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Zazdro, zazdro mocno! wymarzone miejsce jak odpoczynek - wieś, zadupie do spacerów, luźna atmsofera w otoczeniu psiarzy. Tylko sylwester trochę niestandardowy :D Opis super, ubawiłam się przy czytaniu. Riff niestety mniej, bo śpi na kanapie, ale na pewno zgodziłby się z Zu, że kupa spod kaplicy to super przekąska. :P

    OdpowiedzUsuń
  8. jaki fantastyczny wyjazd! :D zazdraszamy okrutnie! mimo iż Pippin spotkanie z końmi wspomina z lekkim niesmakiem (młody konio bardzo chciał spróbować jak smakuje Pippinowy ogon ;) więc już się do nich tyłem nie odwraca ;))

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja zabrałam swoją psinę na całe 3 tygodnie na obóz konny do stadniny z 35ma końmi. Bliższych kontaktów niż obserwacja jedne drugiego z odległości 10m nie stwierdzono. ;)

    OdpowiedzUsuń