poniedziałek, 27 października 2014

Prezent na roczek, czyli... Pierwszy Lubelski Dogtrekking!

W poniedziałek Dziki Koń skończył roczek - umownie oczywiście, bo tak naprawdę nikt nie wie, kiedy rzeczywiście przyszła na świat. W ramach prezentu urodzinowego w sobotę, mimo niskiej temperatury i arktycznego wichru, wybrałam się z Raven na dogtrekking. Nie obyło się bez wesołych przygód :)

Pan konduktor bał się Ravena i kazał mi ją zamknąć w pustym przedziale, a sam sprawdzał mój bilet... w przedsionku. Prawdopodobnie miało to związek z tym, że dnia poprzedniego Raven wydarł na niego mordę z klateczki, gdyż... zaczęto coś gadać przez krótkofalówkę trzymaną przez pana w dłoni... Pan został więc zakwalifikowany do podgrupy "POTFUR" i stosownie obszczekany przez białonożnego dekla. Jak jej nie minie to kretyńskie alarmowanie to nie wiem, czy dożyje kolejnych urodzin.

Mamusiu, czy mogłabym usiąść z Tobą na siedzonku?


Zobacz, idzie ten pan z wczoraj, naszczekać na niego czy nie?

Po pewnych zawirowaniach komunikacyjnych (wielkie, wielkie DZIĘKI dla Kasi, którą wyrwałam ze snu - przepraszam!) dotarłyśmy na miejsce. Raven został upięty do drzewa i grzecznie sobie siedział. Nie jęczał, nie skwierczał, nie wył ani nie szczekał. Później okazało się, że kopał sobie ukradkiem mały dołek, ale oprócz tego żadnych innych zniszczeń nie odnotowano, był łaskaw nawet nie zeżreć swojej smyczy ani mojego plecaka. 

W końcu - po dopełnieniu wszelkich formalności - ruszyliśmy! Trasa była fajnie zróżnicowana, szliśmy drogami, polami, lasem. Całe szczęście było słonecznie, ale wiało jak jasna cholera. Raven ciągnęła praktycznie cały czas (vivat amortyzator!), w związku z czym sapała jak Lord Vader, obtarła sobie cielsko i nabawiła się przeziębienia (na pewno nie dlatego, że wskakiwała na bombę do KAŻDEJ napotkanej kałuży...). Zupełnie się tego nie spodziewałam, owszem, wiedziałam, że na pewno nie będzie spokojnie szła za innymi psami i ludźmi, ale że aż tak da czadu - nie wiedziałam. Podczas trasy miłego towarzystwa dostarczali nam Krzyś i Jabberwock, zgodnie uznaliśmy, że idziemy czysto rekreacyjnie "się przejść", więc praktycznie zamykaliśmy cały pochód ;) 

Tak, tak to małe ciągnęło praktycznie cały czas. 
Zdjęcie zrobione przez Sławka - PsiFotograf :)


Punktów kontrolnych na trasie 15km było sześć. Przed czwartym (bufetowym! :)) Raven chyba leciuchno odpuściła i nie ciągnęła jak szalony koń, jednak w punkcie zjadła sobie banana, bułkę i dwa ciastka zbożowe, i wstąpił w nią nowy duch. Czyli, krótko mówiąc, znowu zaczęła zapier... yyyy gnać. 

Po trzech godzinach i trzydziestu trzech minutach dotarliśmy sobie spokojnie na metę. Oczywiście sam koniec był na szosie, pod górkę i tak pizgało, że myślałam, że mi głowa odpadnie, coby nie było zbyt łatwo :)

Matka, WIEJE!
Zdjęcie zrobione przez Sławka - PsiFotograf :)

Przyznam szczerze i ze wstydem, że moja kondycja... w zasadzie nie istnieje. Wymęczyła mnie ta trasa, we znaki dawało się zimno, lodowate podmuchy wiatru i nierówności terenu (zwłaszcza mojej prawej kostce, która średnio znosi takie rzeczy). Odnoszę wrażenie, że Raven spokojnie poszłaby i na 25km, jednak gdzieś od połowy trasy musiałaby ciągnąć za sobą moje zwłoki... 

Co było najgorsze? Czekanie na koniec imprezy. Oczywiście w obliczu tylu nowych piesków, często prowokacyjnie zaczepiających, musiałam z dzikim koniem usiąść sobie na uboczu a i tak wydawał z siebie co jakiś czas burczenie (MAMO, on patrzy na NASZ PLECAK!), które kończyło się wraz z pacnięciem w łeb, względnie nawarczeniem do ucha. Zawinęłyśmy się w kocykową mumię, jednak niewiele to pomagało i obie trzęsłyśmy się jak galareta... W końcu, po odebraniu pamiątkowego dyplomu, losowaniu małych upominków (trafiła nam się koszulka) i odebraniu specjalnego upominku od Adopsów dla psów adoptowanych, można było zwijać się do domu. Transport powrotny zapewnił nam bezinteresownie bardzo sympatyczny młody człowiek o imieniu Adam, który jest totalnie szalony - w lekko ponad 3 godziny przebiegł trasę 25km (!!!) z maleńką Tosią adoptowaną z puławskiego schroniska dla bezdomnych zwierzaków. Po wejściu do samochodu Raven wreszcie przestał jęczeć, kręcić się i burczeć, postanowił natomiast zwinąć się w kulkę na tylnym siedzeniu i pójść spać. Oczywiście po godzince takiego snu była już zregenerowana i gdy ja leżałam sobie na łóżku pijąc gorącą herbatę i próbując wygrzać kości pod kocem i kołdrą, Raven oferował mi przeciąganie szmatą albo chociaż aportowanie plastikowej butelki. 

Samą imprezę oceniam bardzo dobrze, bo organizacja była ekstra, trasa ciekawa, zainteresowanie duże - w imprezie brały udział psy bardzo różne, od maleńkiego jamniczka do ogromnego mastifa, maszerowały dzielnie zarówno psy rasowe jak i nierasowe. Na pewno nie jest to nasza ostatnia próba trekkingowa, ale do następnych postaramy się już lepiej przygotować - podobno są plany na imprezę wiosenną :)

środa, 1 października 2014

eMOCje

Ostrzegam - będzie DŁUGO.

E-MOC-JE
Przez wieki uważane przez ludzi za coś niewłaściwego, negatywnego, zaburzającego racjonalne myślenie. Dopiero pod koniec XX wieku "odczarowano" je i zaczęto poświęcać czas i środki na badania nad emocjami, ich biologią, ekspresją i powszechnością. Nie tylko u ludzi, ale także u zwierząt. Czym właściwie są i czemu piszę o emocjach na psim blogu? Zapraszam do lektury.

Minuta na psychologię
Kto ma się nudzić, przeskakuje najbliższe cztery akapity. Emocje są subiektywnymi reakcjami na jakieś wydarzenia, a każdy epizod emocjonalny według pana Rudolpha Schaffera składa się z czterech elementów. Pierwszy z nich, czynnik wywołujący, nie wymaga dodatkowych objaśnień, polecimy zatem klasycznym przykładem - poczucie zagrożenia wywołuje lęk, niemożność zaspokojenia jakiejś potrzeby - gniew, etc.

Drugim elementem jest składnik fizjologiczny, czyli reakcja organizmu na czynnik wywołujący – zmiana rytmu serca, pulsu, tempa oddechu i inne czynności nadzorowane przez autonomiczny układ nerwowy. 

Składnik osobistego doświadczenia jest nam, ludziom, najbliższy – każdy człowiek zdaje sobie sprawę z pobudzenia wynikającego ze zmian fizjologicznych, a z upływem  lat uczy się coraz lepiej oceniać sytuacje wywołujące dane emocje oraz kontrolować przejawy własnych emocji. 

Ostatnim składnikiem są widoczne zmiany w zachowaniu czyli zewnętrzne objawy emocji, takie jak zmiany mimiki twarzy, zmiany tonu głosu czy szczególne gesty towarzyszące określonym emocjom.

Czemu piszę o emocjach? 
Bo uważam, że jest to szalenie cenna, a tak dramatycznie niedoceniana wartość w szkoleniu i wychowywaniu psów. Wyjaśniam od razu tytuł notki - emocje mają MOC. Tylko od nas zależy, czy wykorzystamy emocje w sposób dla siebie korzystny, czy też zupełnie pominiemy ten aspekt, wytrącając sobie przy okazji potężne narzędzie szkoleniowe z ręki.

Często ludzie skarżą się na to, że przy szkoleniu psa trzeba nosić ze sobą smaczki, zabawki, że kieszenie ubrań są później tłuste i śmierdzące, piłki gubimy gdzieś w środku łąki a tak w ogóle to pies nam się roztył od ciastek. Jasne, przy "początkującym" psie warto mieć takie pomoce zawsze przy sobie - wszak uczymy psie dziecko (tudzież psa starszego, ale nieprzyzwyczajonego do pracy z człowiekiem), co jest dobre (pożądane przez pańcia) a co złe (niepożądane, wiadomo), jednak ja obecnie z Zuzanką nie muszę mieć ze sobą niczego, żeby była posłuszna moim poleceniom. A dlaczego? A dlatego, że wystarczy, że zawołam ją określonym tonem i już jest przy mnie, że kiedy nakręcę ją innym tonem, to będzie się chciała bawić tym, co jej zaproponuję, choćby była to szyszka, stary kapsel leżący na ziemi czy źdźbło trawy, że kiedy w końcu zwolnię ją określonym hasłem i dam jej luz, to pójdzie sobie załatwiać swoje psie sprawy począwszy od fizjologii skończywszy na obwąchiwaniu okolicy, czy gonieniu przypadkowo spotkanego kota czy stadka saren, które też jestem w stanie przerwać odpowiednio nasyconą emocjonalnie komendą.

Nie muszę machać piłką ani stekiem wołowym, żeby psy przybiegały na zawołanie właśnie w ten sposób - wystarczy odpowiednio zawołać. Na zdjęciu Zu i gościnnie Hunter, nasz współlokator.

Modulując ton głosu, dodając określone zachowania o zabarwieniu emocjonalnym mogę psa pobudzić, wyciszyć, nakręcić, spowolnić, nagrodzić, skarcić, słowem - mogę zrobić bardzo wiele rzeczy. I to bez akcesoriów typu kliker, żarcie, zabawki. Wystarczy mój głos, a mój głos mam zawsze przy sobie ;) Oczywiście, środki do wzmocnienia pozytywnego jak wspomniane jedzonko czy zabawki warto mieć przy sobie choćby od czasu do czasu, żeby podbić u "zrobionego" psa motywację i przypomnieć, że warto się pańcia czy pańci słuchać, bo można się fajnie pobawić albo coś zjeść.

Pies podkręcony - w czasie zabawy.

Pies lekko wyciszony, skupiony, ale czujny - siad-zostań.


Ekscytacja - frustracja - wybuch?
Żeby nie było prosto, łatwo i przyjemnie, należy emocjami zarządzać w sposób bardzo przemyślany. Emocje to broń obosieczna - można ją świetnie wykorzystać, ale można nią zarwać po łbie, jeśli wymknie nam się spod kontroli. Zbyt często widuję psy, które mają - bardzo przepraszam - nasrane we łbie. Zbyt często widzę ludzi, którzy nie mają pojęcia o tym, co dzieje się właśnie w głowie ich psa. Zbyt często psy sprawiają problemy behawioralne a nawet mają problemy zdrowotne (np. z trawieniem), bo nie ogarniają swoich własnych reakcji emocjonalnych, bo nie wiedzą, jak powinny je prawidłowo wyładowywać, bo nie wiedzą, że mogą panować nad instynktownymi reakcjami i popędami. Zbyt często psy, które nie panują nad własnymi emocjami, stwarzają zagrożenie dla bezpieczeństwa innych psów, często także ludzi. 

Nie myślcie sobie, szanowni Czytelnicy, że tylko swoje psy nakręcam i pobudzam - byłoby to stwierdzenie bardzo dalekie od prawdy. Od pewnego bowiem czasu stawiam na równowagę. Nie myślcie sobie również, że zarządzanie emocjami to złota recepta na wszystko - niestety, nie. Jednak prawidłowe sterowanie emocjami może nam bardzo ułatwić życie z psem, zwłaszcza, kiedy mamy w domu więcej niż cztery łapy. 

Tak, podkręcam moje psy podczas ćwiczeń, zwłaszcza dynamicznych, staram się dodać im pewności w trudnych dla nich sytuacjach, ale jednocześnie staram się im pomóc opanować ich własne emocje w sytuacjach, gdzie zachodzi tendencja do przesadnych reakcji. Drę się jak chora psychicznie i piszczę jak wariatka, gdy Raven przynosi mi swoją zdobycz (np. szarpak), bo ona uwielbia takie zaznaczanie zachowań pozytywnych... 

Raven pruje, by oddać szarpak, mimo że wygrana sama w sobie jest dla niej czymś ekstra - jednak bardziej lubi szarpanie i mój entuzjazm niż bieganie "bez celu", nawet z zabawką w pysku.

... ale jak pies mi burczy wieczorem na podejrzanie wyglądającego i zachowującego się menela, to nie ćwierkam do niej, że "bububu, cichutko już, no już", tylko po pierwsze pies dostaje polecenie na zamknięcie jadaczki, a po drugie zostaje za to natychmiast nagrodzony, pochwalony i doceniony. Kolejnym razem mijając pana menela już nie zaburczy, a jedynie się zjeży, spojrzy na mnie i poczeka na nagrodę, kolejnym razem pobudzenie (i jeż na karku) będzie już mniejsze, bo wypracowujemy reakcję ZAMIAST. 

Samokontrola, czyli "zamiast"
W życiu moich psów są setki "zamiast", które ułatwiają nam wspólną egzystencję. Pozwolę sobie na kilka przykładów.

Rezygnacja - jeśli Raven się powstrzyma od zjedzenia smaczków (a widać, że ma na nie chęć) to je dostanie. W przeciwnym wypadku zamknę rękę i nici z jedzenia.

Zamiast lecieć na łeb na szyję przez jakiekolwiek otwierane drzwi, moje psy czekają na polecenie do wyjścia. Dzięki temu nie wyciągają mnie  nagle z pociągu czy autobusu, a jeśli 31 kg napędzane ośmioma łapami chciałoby to zrobić, to myślę, że nie miałabym większych szans na protesty, mając na grzbiecie jeszcze ciężki plecak a pod pachą materiałową transportówkę. 

Zamiast wyżerać wszystko, co spadnie na ziemię, co mogłoby spowodować krwawe boje choćby o przypadkowo rozsypaną suchą karmę, moje psy czekają na polecenie, które pozwala im coś zjeść. Nagradzam je na zmianę, karmię na zmianę z jednego kubka kefirem, jabłko podaję do ugryzienia raz jednej, raz drugiej. Nie miałam do tej pory ani jednej sytuacji, że psy mi się pogryzły o jedzenie, choć jedna i druga ma tendencje do obrony zasobów i np. stary pies rodziców mojego R. dostałby srogi łomot, gdyby próbował coś którejś suce zabrać sprzed nosa.

Dżeki i Zu - kiedyś sytuacja niewyobrażalna z powodu ciskającej się na prawo i lewo pani kierowniczki, która nie potrafiła powstrzymać się od wrzasku w obronie żarcia.

Zamiast "przejmować w posiadanie" wszystkie zabawki i przedmioty, zamiast gonić gołębie czy biegać "bez celu", suki mogą się bawić na moich warunkach - choćbym miała wymagać od nich jedynie nawiązania kontaktu wzrokowego czy siadu. W psim móżdżku powstaje obraz, że to JA zarządzam zabawkami, to JA pozwalam przegonić gołębie, to JA pozwalam biegać i swobodnie węszyć. 

Zamiast drzeć ryja na intruzów hałasujących na ulicy (w pobliżu mamy monopolowy 24/7), do czego idealnie predysponowana jest młodsza połowa mojego stadka (byłaby idealnym burkiem łańcuchowym jak sądzę), Raven nauczyła się ostatnio przybiegać do mnie. Już nie ryczy jak trąba, ewentualnie fuknie i przybiega, choć czasem muszę jej przypomnieć, co należy robić. 

Zamiast biegać bez celu i nakręcać się po moim wyjściu, względnie zamiast biegać po suficie o 23:37 rzucając kongiem po ścianach, suki śpią w swoich klatkach, gdzie mają bezpieczną przystań, choć przyznam szczerze, że ostatnimi czasy młoda coraz częściej w ogóle nie korzysta z klatki, a zamykana jest tylko na czas mojego wyjścia do pracy. Często z własnej inicjatywy idzie spać do otwartej klatki, bo jak wiadomo, klatka to zło i jak w schronisku. Dzięki temu na jakimkolwiek wyjeździe moje psy mają swój bezpieczny kąt i nie fiksują, że "o raju, jesteśmy na wycieczce, nowe miejsce, ludzie, pieski, ojejuuuuu!". 

Co mi to wszystko daje?
To, że Zuza, mimo swoich dziwactw, jest w pełni sterowalna głosem i nawet, kiedy ma ochotę iść poszukać rozróby czy nawet wtedy, kiedy coś na serio próbuje ją zabić (jak w zeszłe wakacje), jest  w stanie posłuchać, co mówię i się odwołać. Że przestała wyć jak wilk z lasu podczas mojej nieobecności. Że mogę ją zostawić w każdym miejscu na świecie i gdy nic się nie dzieje to pies po prostu idzie spać. Że wystarczy cmoknąć i pies melduje się, pytając, co robimy. 

To, że Raven, która na początku naszej wspólnej drogi jęczała i telepała się przez większość czasu, jest w stanie usiąść sobie na dworcu PKP mimo tłumów ludzi, jeżdżących pociągów, łażących gołębi. Że włożona do klatki idzie spać, niezależnie od tego, gdzie akurat jesteśmy. Że zawraca w powietrzu jak Scooby Doo. Że nie odmawia pracy. Że coraz lepiej się dogadujemy. Że mogę psa podbudować jak i wyciszyć, i ona to pięknie czyta. 

Łatwiej mi żyć z psami, odkąd świadomie zaczęłam używać emocji w kontaktach z nimi. Jasne, czasem popełniam bardzo, baaaardzo głupie błędy. Czasem coś całkiem zepsuję i muszę to budować od nowa. Czasem któryś pies i tak się zapędza w swoich reakcjach, czasem nawet bardzo, zwłaszcza, gdy następuje to z zaskoczenia i nie zdążę zareagować. Czasem przesadzę w którąś stronę i emocje wymykają się spod kontroli. Czasem ludzie uważają, że moje psy są smutne i zgaszone, bo potrafią PO PROSU siedzieć i czekać. Zwykle ci sami ludzie zmieniają zdanie, jak widzą moje kundle w akcji, ale ciężko czasem wytłumaczyć babci na przystanku autobusowym, że nie biję moich psów codziennie pogrzebaczem - że one po prostu panują nad swoimi emocjami i nie widzą potrzeby, żeby się wściekać, skoro sytuacja jest prosta: siedzimy i czekamy na autobus. Niemniej jednak jestem DUMNA z tego, że moje kundle umieją się zachować i nie muszę się za nie wstydzić nawet w trudnych warunkach.

Z nadzieją, że nie zanudziłam Was na śmierć, pozdrawiam :)