W poniedziałek Dziki Koń skończył roczek - umownie oczywiście, bo tak naprawdę nikt nie wie, kiedy rzeczywiście przyszła na świat. W ramach prezentu urodzinowego w sobotę, mimo niskiej temperatury i arktycznego wichru, wybrałam się z Raven na dogtrekking. Nie obyło się bez wesołych przygód :)
Pan konduktor bał się Ravena i kazał mi ją zamknąć w pustym przedziale, a sam sprawdzał mój bilet... w przedsionku. Prawdopodobnie miało to związek z tym, że dnia poprzedniego Raven wydarł na niego mordę z klateczki, gdyż... zaczęto coś gadać przez krótkofalówkę trzymaną przez pana w dłoni... Pan został więc zakwalifikowany do podgrupy "POTFUR" i stosownie obszczekany przez białonożnego dekla. Jak jej nie minie to kretyńskie alarmowanie to nie wiem, czy dożyje kolejnych urodzin.
Mamusiu, czy mogłabym usiąść z Tobą na siedzonku?
Zobacz, idzie ten pan z wczoraj, naszczekać na niego czy nie?
Po pewnych zawirowaniach komunikacyjnych (wielkie, wielkie DZIĘKI dla Kasi, którą wyrwałam ze snu - przepraszam!) dotarłyśmy na miejsce. Raven został upięty do drzewa i grzecznie sobie siedział. Nie jęczał, nie skwierczał, nie wył ani nie szczekał. Później okazało się, że kopał sobie ukradkiem mały dołek, ale oprócz tego żadnych innych zniszczeń nie odnotowano, był łaskaw nawet nie zeżreć swojej smyczy ani mojego plecaka.
W końcu - po dopełnieniu wszelkich formalności - ruszyliśmy! Trasa była fajnie zróżnicowana, szliśmy drogami, polami, lasem. Całe szczęście było słonecznie, ale wiało jak jasna cholera. Raven ciągnęła praktycznie cały czas (vivat amortyzator!), w związku z czym sapała jak Lord Vader, obtarła sobie cielsko i nabawiła się przeziębienia (na pewno nie dlatego, że wskakiwała na bombę do KAŻDEJ napotkanej kałuży...). Zupełnie się tego nie spodziewałam, owszem, wiedziałam, że na pewno nie będzie spokojnie szła za innymi psami i ludźmi, ale że aż tak da czadu - nie wiedziałam. Podczas trasy miłego towarzystwa dostarczali nam Krzyś i Jabberwock, zgodnie uznaliśmy, że idziemy czysto rekreacyjnie "się przejść", więc praktycznie zamykaliśmy cały pochód ;)
Tak, tak to małe ciągnęło praktycznie cały czas.
Zdjęcie zrobione przez Sławka - PsiFotograf :)
Punktów kontrolnych na trasie 15km było sześć. Przed czwartym (bufetowym! :)) Raven chyba leciuchno odpuściła i nie ciągnęła jak szalony koń, jednak w punkcie zjadła sobie banana, bułkę i dwa ciastka zbożowe, i wstąpił w nią nowy duch. Czyli, krótko mówiąc, znowu zaczęła zapier... yyyy gnać.
Po trzech godzinach i trzydziestu trzech minutach dotarliśmy sobie spokojnie na metę. Oczywiście sam koniec był na szosie, pod górkę i tak pizgało, że myślałam, że mi głowa odpadnie, coby nie było zbyt łatwo :)
Matka, WIEJE!
Przyznam szczerze i ze wstydem, że moja kondycja... w zasadzie nie istnieje. Wymęczyła mnie ta trasa, we znaki dawało się zimno, lodowate podmuchy wiatru i nierówności terenu (zwłaszcza mojej prawej kostce, która średnio znosi takie rzeczy). Odnoszę wrażenie, że Raven spokojnie poszłaby i na 25km, jednak gdzieś od połowy trasy musiałaby ciągnąć za sobą moje zwłoki...
Co było najgorsze? Czekanie na koniec imprezy. Oczywiście w obliczu tylu nowych piesków, często prowokacyjnie zaczepiających, musiałam z dzikim koniem usiąść sobie na uboczu a i tak wydawał z siebie co jakiś czas burczenie (MAMO, on patrzy na NASZ PLECAK!), które kończyło się wraz z pacnięciem w łeb, względnie nawarczeniem do ucha. Zawinęłyśmy się w kocykową mumię, jednak niewiele to pomagało i obie trzęsłyśmy się jak galareta... W końcu, po odebraniu pamiątkowego dyplomu, losowaniu małych upominków (trafiła nam się koszulka) i odebraniu specjalnego upominku od Adopsów dla psów adoptowanych, można było zwijać się do domu. Transport powrotny zapewnił nam bezinteresownie bardzo sympatyczny młody człowiek o imieniu Adam, który jest totalnie szalony - w lekko ponad 3 godziny przebiegł trasę 25km (!!!) z maleńką Tosią adoptowaną z puławskiego schroniska dla bezdomnych zwierzaków. Po wejściu do samochodu Raven wreszcie przestał jęczeć, kręcić się i burczeć, postanowił natomiast zwinąć się w kulkę na tylnym siedzeniu i pójść spać. Oczywiście po godzince takiego snu była już zregenerowana i gdy ja leżałam sobie na łóżku pijąc gorącą herbatę i próbując wygrzać kości pod kocem i kołdrą, Raven oferował mi przeciąganie szmatą albo chociaż aportowanie plastikowej butelki.
Samą imprezę oceniam bardzo dobrze, bo organizacja była ekstra, trasa ciekawa, zainteresowanie duże - w imprezie brały udział psy bardzo różne, od maleńkiego jamniczka do ogromnego mastifa, maszerowały dzielnie zarówno psy rasowe jak i nierasowe. Na pewno nie jest to nasza ostatnia próba trekkingowa, ale do następnych postaramy się już lepiej przygotować - podobno są plany na imprezę wiosenną :)
Też miałam się wybierać na ten dogtrekking, ale nie wypaliło, bo w ostatniej chwili praktycznie okazało się że nie mam jak tam dotrzeć :P.
OdpowiedzUsuńWidać że było bardzo fajnie. Jak tylko będzie kolejna okazja to już muszę pojechać. Może do tego czasu uporam się z Kermitowymi, lekko mówiąc, niezbyt przyjaznymi reakcjami na inne psy i będę mogła zabrać go na taką imprezę.
Szczerze mówiąc było sporo psów, które niekoniecznie przepadały za innymi a nikt nie zginął, także polecam :) Wszystkie psiaki miały obowiązek być na smyczach przez cały czas trwania imprezy i praktycznie każdy tego przestrzegał, ku mej uciesze ;)
UsuńAle jak patrzę na zdjęcie, gdzie wszyscy idą na starcie w takiej kupie, jeden pies koło drugiego, to już się boję gdy wyobrażam sobie Kermita w takiej sytuacji.
UsuńBylibyśmy zmuszeni być ostatni, bo musiałabym co chwilę schodzić na bok, odwracać uwagę psa i przepuszczać wszystkich zawodników chcących nas wyprzedzić. Przydałby nam się ktoś z w miarę ogarniętym psem i wiedzą na temat agresji do innych psów, żeby móc mi coś podpowiedzieć, co robię źle i jak powinnam reagować. U nas to są tylko rozdarte pieski za płotami :P. Zamierzam się umawiać jak najczęściej z koleżanką na spacery. Jej psy są szalone, ale przynajmniej nie agresywne, a Kermit na psy które pozna reaguje już dobrze. Najgorzej jest jak zobaczy gdzieś psa za płotem, albo idącego na smyczy.
Wilczak, który jest z nami na zdjęciach, bardzo nie lubi innych samców a jak widzisz wszystko było OK, jasne było trochę burczenia czy kozaczenia przy mijankach, ale dało się przeżyć - także na przyszłorocznych zawodach widzimy się w pełnym składzie, co? ;)
UsuńOjj mi się marzył ten dogtrekking (uwielbiam dziewczyny z Adopsów, Cola i Shell to nieziemskie cudaki!), ale jednak ze śląska trochę daleko... :)
OdpowiedzUsuńMnie się podoba idea dogtrekkingu, ale już mniej bieganie, napierdzielanie, ja generalnie nie posiadam w sobie iskry rywalizacji, po prostu! :P
Ja do tego podeszłam totalnie na luzie, fajna zabawa :) Do biegania też jestem jakoś mało chętna, biegam od czasu do czasu z małą, ale to raczej z konieczności niż dla przyjemności ;)
Usuń