piątek, 7 sierpnia 2015

Osiedlowe przygody - Funia.

Funię (imię zmienione) spotykamy już od jakiegoś czasu. Pisałam nawet o tym na swoim FB, gdyż sytuacja mijania Funi przedstawia się... nieco nietypowo.
Środek leśnej ścieżki, ja plus czipsy na smyczach i jeden pinczerek luzem, nawet bez obroży, plus pańcia...
- Niuniu! Perełko! STÓJ!

Noooo, pieski idą, taaaak, no poczekaj, już cię biorę na rączki, no nie trzęś się tak ze strachu, no już już, moje maleństwo, tak, boisz się? No nie bój się, żabeczko!
[Tu pańcia patrzy na mnie i moje zbaraniałe psy, które zastanawiają się WTF?!] Niech się pani nie martwi, ona się boi... No już, spokojnie, skarbeczku, zaraz cię puszczę znowu! No nie bój się, nie bój, moje malutkie! Nie bój!W zasadzie to nawet nie wiedziałam, jak to skomentować, więc zmilczałam i poszłam sobie dalej. Taka sytuacja.


Funię mijałam też kiedyś lecąc z psami na bieganie, bladym świtem. Czekałam na ścieżce, aż załączy mi się endo, bo później między drzewami różnie z tym bywa. Pani Funi stała na chodniku i plotkowała z jakąś inną kobietą, natomiast sama Funia krążyła wokół nas jak satelita, bliżej lub dalej, zjeżona jak jeżozwierz i fukająca. Suki na takie zaczepki nie pozostały bierne, stały sztywne z ogonami do góry, gotowe zareagować, gdyby jednak pinczerka podeszła odrobinkę za blisko, na co pańcia uspokajała mnie - "Ona nie podejdzie, ona się boi! Nie podejdzie!", w co zaczynałam nieco wątpić, ale nie miałam okazji sprawdzić, gdyż aplikacja w końcu się załączyła i pobiegłyśmy. 

Funia ma w zwyczaju intensywne oszczekiwanie innych psów z balkonu. Biorąc pod uwagę jej mikre rozmiary i fakt, że mieści się między szczebelkami i wychodzi na zewnętrzny parapet, raz prawie wypadła ku uciesze Raven, która stwierdziła, że to GENIALNIE, że ta interaktywna zabawka zaraz tu będzie! Niestety, pańcia złapała morderczego ratlera w ostatniej chwili.

Problem zasadniczo polega na tym, że to małe stworzenie, które spaceruje sobie tu i tam nawet bez obroży (nie mówiąc o smyczy, która jest dla jej pańci chyba jakimś abstrakcyjnym narzędziem), prowokuje inne psy i ostro je zaczepia, a jej opiekunka jest święcie przekonana, że maleństwo niewinne się boi śmiertelnie i jest zupełnie nieszkodliwe. Okazuje się jednak, że nie do końca.

Traf chciał, że dzisiaj spotkałam Funię na leśnej ścieżce między osiedlem a "prawdziwym" lasem, której to ścieżki używam na szybki spacerek fizjologiczny z sukami. Raven miała mały wypadek (o tym będzie osobny wpis), więc suki chodzą pojedynczo. Zu miała szybko załatwić potrzeby fizjologiczne, więc żeby usprawnić cały proces porzucałam jej przez chwilę zabawkę i puściłam zwierzątko w krzaki. W pewnej chwili zobaczyłam, że ktoś idzie, odwołałam więc psa i zeszłam na bok, sadzając Zu przy nodze. Środkiem ścieżki szła funiowa pańcia i Funia we własnej czarno-podpalanej osobie. Byłam przekonana, że pańcia porwie Funię w objęcia, jak to zawsze czyni, ja złowię Zu na smycz na wszelki wypadek i miniemy się bezkolizyjnie, ale nic takiego nie nastąpiło - Funia natomiast zaczęła się skradać, intensywnie wgapiając się w Zu, najeżona jak wściekła, z ogonem na plecach i cichym warczeniem. Stwierdziłam zatem, że nie. Po prostu, kurde, nie. 

Pani nawet nie usiłowała łapać swojego skarbeńka, najwyraźniej uznając, że wielkość Zu nie wymusza podjęcia interwencji. Uznałam zatem, że skoro Funia nie jest na smyczy to Zu też nie musi być, a co... Pani otworzyła usta, dając mi ostatnią nadzieję, że jednak zawoła małego zakapiora, ale nic z tego - zadała natomiast jedno z najbardziej debilnych pytań na świecie, mianowicie: "A to piesek czy sunia?" (w różowej obroży, ogolony, więc widać, że bez siusiaka, na pewno to pies! :D), w tym momencie zwolniłam psa z siadu, a pani odpowiedziałam z uśmiechem, że to suka. Wiedziałam, że w razie spięcia Zu się odwoła, a jeśli pinczerka nie zrobi nic głupiego to się po prostu powąchają i każda pójdzie w swoją stronę. Zu podeszła do Funi, Funia sztywna jakby jej kto kij włożył w... no, tam, suki obwąchały się dość formalnie po czym miały się rozejść, gdy ten mały karakan kłapnął Zu szczęką przed samym nosem. I się zaczęło.

Zu stwierdziła, że chyba komuś się tu coś popier... i postanowiła pogonić Funię, gdzie pieprz rośnie. Funia, bohaterka osiedla, spieprzała aż się kurzyło a pańcia... A pańcia wrzeszczała tak, że było ją zapewne słychać w Warszawie: "ŁOJEZU! ŁOBOŻE! ZABIJE JĄ! ZAGRYZIE! MATKO! PANI JĄ WEŹMIE! PANI COŚ ZROBI! FUUUUUUUNIAAAAAAAA!", więc po dwóch kółeczkach dla zdrowotności zawołałam Zu, która na pierwsze wezwanie wróciła do nogi, bardzo z siebie zadowolona, pańcia porwała swoją niewinną jak łza perełeczkę na rączki, piszcząc, że na pewno się bała, ojejku, już idą do domku, na śniadanko, łoboże, nic się nie stało, skarbeczku... 

Zu po przegonieniu gówniary wyglądała mniej więcej tak - dumna i blada...



Tak, wiem. Jestem złym człowiekiem.

2 komentarze:

  1. Bardzo mi się podoba twoja reakcja :D Ja mam ogromnie dosyć takich psów jak Funia i takich ludzi jak jej właścicielka. Myślę, że postąpiłabym podobnie, wiedząc, co to za pies. :P Poza tym, mój pies też by się odwołał, a krzywdy by nie zrobił. Może właściciel czegoś by się nauczył. :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Och. U mnie jest taka. Lejda ją wołają i oczywiście z końca ulicy słychać wrzaski, żebym wzięła mojego potwora krótko, bo oto księżna nieskalana nadchodzi. Bleh.

    OdpowiedzUsuń